Pierwszym utworem, który znajdziemy na jego kanale, jest „Mleczna Kanapka” — istny comedy rap nagrany na kultowym już bicie z „Look at Me”. Nikt jeszcze wtedy nie miał pojęcia, że właśnie ten gość zostanie jednym z prekursorów UK Drillu w Polsce, ani że za dwa lata później będzie wydawał legal w labelu Quebonafide. Począwszy od tego numeru, Miszel konsekwentnie i cierpliwie budował swoją pozycję w podziemiu oraz inwestował w swój rozwój, m.in. udziałem na HHNS Mixtape czy reklamą na Instagramie, która przyciągnęła multum osób do tracka „ENERGY1997”.
Nic poza tym gardłem zdartym
W Polsce scream jest jeszcze w fazie embrionalnej. Co prawda w 2017 roku każdy chciał być scarlxrdem, ubierać się jak uliczny ninja-komandos z fryzurą Kakashiego Hatake, mieć 500 kieszeni w kurtce i zdzierać gardło do przesterowanych 808-mek. Czy przyniosło to jakieś efekty? Nie. Scena nigdy nie miała w Polsce żadnego poważniejszego przedstawiciela, pomimo tego, że sam element krzyku towarzyszy hip-hopowi od 2015 roku, a jego najpopularniejszym przedstawicielem był XXXTentacion — człowiek, którego w środowisku zna praktycznie każdy.
Nikt jednak nie spodziewał się, że pierwszym poważnym reprezentantem screamu w Polsce nie zostanie trap-metalowiec inspirowany podziemnym nurtem w Stanach, a gość totalnie zajarany chłodnym, brytyjskim brzmieniem. Jako newcomer z QueQuality przebił się na stałe do świadomości polskich słuchaczy właśnie tym, że w pewien sposób zrewolucjonizował drill, wprowadzając do niego krzyk. To kluczowy element, odróżniający go od reszty — Miszel jako jeden z niewielu daje rzeczywiście coś od siebie. I nie jest to przypadek, w którym 90% roboty robi 10 wtyczek w mixie.
Niewolnik złych emocji
Jego liryka nie kończy się oczywiście na tekstach opisowych czy pustych ogólnikach, które można usłyszeć np. na „Dwutakcie” Alberto (jak dobrze wypolerowany numer by to nie był). Teksty na albumie emanują wiedzą o kulturze, są wypełnione przeróżnymi nawiązaniami, a sam autor nie boi się wyrażać swojego zdania, czy mówić o swojej przeszłości i emocjach. Ten album mógłby się nazywać „Day + Night”, tak jak bonus track na końcu tracklisty. Z beat switchem w połowie utworu, zgodnie z tytułem zwrotki pisane były w odpowiedniej porze dnia. Projekt podzielić można w ten sam sposób.
Z jednej strony mamy „Puzzle”, „Gry” czy „Requiem”, które mimo występującego motywu przewodniego bardziej wydają się zlepkiem wersów, niż czymś, za czym stoi konkretna wizja. Przyjmijmy, że to numery „dla publiki”. Nawija je Miszel, który wygrywa i jak DHL dostaje parę tych paczek za cash. Za to „Nic”, „Ligota”, „Kill Me” czy „W stronę światła” są wyciągnięte prosto z głowy autora. Są autorefleksją, próbą zarówno walki z przeszłością, jak i odcięcia się od niej. Te numery nie są pisane przez Miszela, tylko Michała. Poruszają głębsze tematy i podają rękę, by zatracić się w nich tak jak raper. Wydają nam się osobiście dużo ciekawsze i mające więcej do zaoferowania.
Szczerość wygrywa i zawsze będzie wygrywać. Jego wersy to nie żaden przełom, słyszeliśmy już wywody Bedoesa czy „Wojnę Totalną” Słonia. Niemniej jednak linijki pokroju „Śmieją się z niego, bo homo, bo czarny nie biały, bo w duszy ma wiarę” albo „Za drobne uczynki wymieniać chcą twarze, bo bycie poprawnym się dzisiaj sprzedaje” wspierają potrzebną ewolucję mentalności w hip-hopie. Mając na uwadze, że tego typu treść potrafi wyciągnąć młodego człowieka z mentalnego getta i niepotrzebnych uprzedzeń — wielki szacun. W „Requiem” słyszymy wersy: „Twój ziomal słucha drillu, no bo kurwa stał się modny / Ja Digga D na uszach w magazynie podczas nocki”. Dobrze to pokazuje, że ten gatunek to esencja jego przeżyć oraz jego samego. Pokazuje, że nie łapie się bezmyślnie trendów, bo towarzyszył im już przed boomem. Aż przypomina się moda na afrotrap, gdzie co drugi Kizo z Białasem go forsowali, a teraz już dawno zapomnieli co to. Ważne, że się klikało.
Igła w stogu siana?
Mimo wszystko nad premierą zbierały się czarne chmury, przynajmniej z naszej perspektywy. Nie było tego widać w odbiorze, który był swoją drogą bardzo ciepły. Za to było to słychać — mix/master na niektórych kawałkach wydawał się płaski jak na drugiej płycie Aviego, baliśmy się że Miszel wypisze się na dwóch trackach, a na reszcie będzie powielał utarte już schematy, czy to muzyczne, czy to liryczne. Coś z wyżej wymienionych się spełniło? Ani trochę. Nasze wątpliwości zostały natychmiastowo rozwiane — single nakreśliły trochę fałszywy obraz płyty.
Michał studiował dziennikarstwo, ale z czasem porzucił te studia na rzecz muzyki. Słychać, że wiedza nabyta pozwoliła mu, jako pasjonatowi rapu, umiejętnie żonglować inspiracjami, dzięki czemu uniknął niepotrzebnych łatek. Oczywiście, rdzeń wiertarowych bitów w postaci charakterystycznych hi-hatów, slajdujących 808-ek i minimalistycznych, ambientowych hooków pozostaje ten sam. Trochę nad tym ubolewamy. Produkcje „W stronę światła” są do siebie niepokojąco podobne, wręcz schematyczne. W oczy rzuca się to, jak przy ich jednolitości Miszel zgrabnie unika monotonii. Na ultra bangerze w postaci „Chandre Oram” słyszymy baby voice rodem z Cartiego, na „Molly” nie bano sięgnąć się po Auto-Tune, a śpiewany refren z „Nic” wwierca się w głowę i nie może z niej wyjść. Wczoraj pół dnia przyśpiewywałem sobie, że nie chcę wracać już do tamtych dni.
Dosyć eklektyczne, lecz przy tym wyważone podejście. I w tym wyważeniu jest też problem — pewne pozycje z tracklisty mają pazur, a niektórym bardzo go brakuje. Są zwyklackie (przysięgam, że dokładnie dla takich słów powstało słowotwórstwo – przyp. red.), jak np. „God save the Queen”, lub brakuje im pomysłu na siebie — mizerne „Puzzle” brzmiące jak losowy freestyle do type beatu, prawdopodobnie napisany na kolanie. Czy to oznacza, że ta płyta jest nierówna? I tak, i nie. Żaden numer nie schodzi poniżej pewnego akceptowalnego poziomu, więc nie ma mowy o sinusoidzie. Niemniej jednak każdy słuchacz po pierwszym odsłuchu przefiltruje ją sobie „po swojemu” i będzie katował tylko wyselekcjonowane kawałki. Można na to przymknąć oko. Raz, że to debiut. Dwa, że i tak pomiędzy nimi wyczuwalna jest pewna chemia, te różne klimaty uzupełniają się pomimo kontrastów.
A mogło być tak pięknie
Występy gościnne również są tym, co ściąga tę płytę na niższy poziom. Pretensji na pewno nie można mieć do Nicole Tymcio, w końcu pełni ona tylko i wyłącznie rolę uzupełniającą. Nie skrada show, ale wywiązuje się poprawnie ze swojego zadania. O gościńce Oliviera Olsona można powiedzieć w zasadzie to samo, tylko że on dostał więcej „czasu antenowego”. Może widzielibyśmy go na innym, mniej minimalistycznym bicie, tyle.
I wtedy wchodzi on, cały na biało — Major SPZ. Zresztą, to co się dzieje na „Grach”, przechodzi dla mnie ludzkie pojęcie. Głównie dlatego, jak dobry mógł być to numer. Osobiście, dla mnie wejście „Miszel Traper byku, wiesz, jak jest”, jest już legendarne. Dużo nawiązuje do futbolu, nie kryje się z kibicowaniem Czerwonym Diabłom, przez teksty przewija się pierdolenie Manchesteru City (a co z Liverpoolem?) i takie postacie jak Wayne Rooney czy N’golo Kante, legendarna postać, jeśli chodzi o pamiętny, mistrzowski sezon drużyny z Leicester — w którym zresztą Miszel mieszkał. I to, co się tam odpierdala, porównałbym chyba jedynie do Isco w Realu Madryt. Klasyczna sytuacja — drużyna wychodzi szybkim kontratakiem i ktoś zagrywa do niego piłkę. Wszyscy na trybunach z zapartym tchem liczą na rozwój wydarzeń, jakieś długie podanie, sprint — cokolwiek co przybliży drużynę do zdobycia zwycięskiej bramki. Tymczasem Isco robi trzy kółka z piłką i zagrywa z dumą oraz uśmiechem na ustach do bramkarza. Major robi dokładnie to samo, tylko jego popis nie kosztował okazji, a cały numer. Ukłony.
W „Nic” Miszel Traper zarzekał się, że polskiej muzyki nie słucha, bo mało tu artystów. Real talk. Zamiast wziąć jakiegoś stylowego, agresywnego zawodnika, uraczyliśmy się zwrotką Mr’a. Lacha-Bum-Patelnia-Chuj-Dupa-Drabina, co rzuca rymem jak maszyna. Szczególnie że ten rym to szczyt-szczyt, a następuje po nim niesamowity hook „PREESTIŻ, PREESTIŻ”. A Duke102 wcale nie pomaga swoim brakiem intonacji i kulejącym akcentem. Spektakularna wyjebka.
Trochę o modzie i realiach
Przez Polskę przepłynęło i jeszcze przepłynie wiele naprawdę przeróżnych wave’ów. Począwszy od starego jak świat boomu na trap, przez emo rap, aż po mainstreamowy UK Drill, kontrastujący z (jeszcze) podziemnym hyperpopem, wznoszącym się powoli na fali popularności artystów takich jak 100Gecs, Charlie XCX i tragicznej śmierci Sophie. Owoce tych fal często bywają zgniłe. Zostawiają po sobie cuchnące wybrzeża pełne tragicznych prób, budzących politowanie. Taki urok trendów, ot cała filozofia. W wyniku swojej popularności drill na Sajko w pewnym momencie stał się istnym memem. Wzbudzał natychmiastowe przewracanie oczami na myśl o kolejnej bezproduktywnej dyskusji „ekspertów” o tym, co nim nie jest, a co jest.
Specyficzny gatunek, szczególnie w kontekście kraju, jakim jest Polska. Jeśli nawijamy o patologii, klamkach i samarkach na ośce, to fani się cieszą. Aczkolwiek nie sposób uniknąć swądu fikcji i przekoloryzowania. My doceniamy ten album za to, że jest mimo wszystko przystosowany do lokalnych realiów, gryzie temat od innej strony. Nie próbuje udawać czegoś, czym nie jest i prawdopodobnie nigdy nie będzie. A i tak pozostawia pewien niedosyt, mógłby być krótszy o minimum 10 minut oraz konkretniejszy, pełniejszy lirycznie. To nadal debiut, one rządzą się swoimi prawami — ale pojedyncze przebłyski geniuszu to za mało na bardzo dobry album. Z niektórych numerów trzeba je wyławiać na siłę spośród losowych ogólników-zapychaczy pod temat i anglojęzycznych sentencji, które notabene i tak wychodzą mu nie najgorzej, a na pewno lepiej od Taco na Young Hems i schaftera, ale czy to jakieś wielkie osiągnięcie? Nie jesteśmy w pełni przekonani.
W stronę światła daje bardzo dobre prognozy na przyszłość. Na miejscu Miszela dałbym sobie czas — może nie tak dużo, jak postacie znane z przesypiana swojego momentu jak Szesnasty, Igrekzet czy ADM. Na pewno od następnego wydawnictwa należy oczekiwać więcej, a wciągnięcie się w wir wydawniczy pokroju Waca czy Kizo może zakończyć się katastrofą. Głodem słuchaczy też trzeba umiejętnie zarządzać, bo wyskakiwanie z lodówki nikomu na dobre jeszcze nie wyszło. Przynajmniej długoterminowo i stricte artystycznie.
Podsumowując
W przeciwieństwie do wielu głośnych ksyw Miszel nie jest gościem z przypadku. To nie pierwszy lepszy wavehooper, który usłyszał o drillu wczoraj i desperacko próbuje się go chwycić jak tonący brzytwy. To nie najedzone dziecko globalizacji polskiego hip-hopu, które jest niczym innym jak kalką swoich wątpliwej jakości inspiracji. Po 44 minutach spędzonych z jego debiutem jesteśmy w stanie bez wahania stwierdzić, że młody reprezentant Katowic to prawdziwy real deal, prawdopodobnie z największym potencjałem od czasów sławetnej ekipy z 4 edycji Młodych Wilków Popkillera. Brakowało osoby na scenie, która nie wskakuje na wagon popularności, tylko sama dorzuca węgla, by napędzić tę lokomotywę.
To jest trap!
Wiktor Kasmirski i Oliwier Sordyl-Kuś