Polskie podziemie w ostatnim czasie dokonało jakiejś metamorfozy, albowiem z czegoś co niedawno przypominało (a przynajmniej chciało przypominać) brudny fight club, zostało niewiele. Świetne Sztuczne Kwiaty Barto Katta i najnowsza płyta EMASa tylko utwierdzają mnie w przekonaniu, że ten krajobraz przypomina coraz bardziej… kwiaciarnie. Faktem jest, iż mimo wszechobecnej nostalgii oraz kultu, wiele albumów w historii polskiego rapu nie potrafiło z bardzo różnych powodów przetrwać próby czasu. Ironicznie więc, płyty opowiadające o plastikowych kwiatach prawdopodobnie najdłużej utrzymają swą woń na scenie.
EMAS w wywiadzie dla NOIZZ, przeprowadzonym przez Patryka Kempińskiego. [LINK]
Kiedy miałem już praktycznie gotowy materiał, to pojawiła się oferta od kogoś, kto dysponuje dosyć sporym nakładem finansowym. Przyjechałem na spotkanie. Wszystko fajnie: espresso, cukiereczki, woda gazowana w ładnie zaprojektowanych butelkach. Gość zaczyna mi tłumaczyć, że na tej płycie musi być featuring np. z Julią Wieniawą, na teledysk do “Boiler Room” ogarnie się helikopter, a jeszcze w innym klipie mam jeździć Porsche Panamerą, najlepiej nad Soliną, bo to jest Podkarpacie, a ja stamtąd pochodzę. Bardzo doceniam wyobraźnię tej osoby, która zapewne chciała mi pomóc, ale ja nawet nie mam prawa jazdy, żeby jeździć w teledyskach samochodem, a co dopiero, kurwa, Panamerą (śmiech). Nie mam też nic do Julii Wieniawy, ale wszystko to na maksa kłóciło się z tym, kim jestem na co dzień, a przede wszystkim z gatunkiem muzyki, jaki przyszło mi wykonywać. Wydaje mi się, że to często dzieje się w branży muzycznej – ktoś ma pieniądze i próbuje zrobić z kogoś innego kreację, która finalnie kłóci się z czyjąś wrażliwością i osobowością. Znam parę osób, którym na przykład programy typu talent show i naciąganie wizerunku zwichrowały poważnie głowę. Z drugiej strony pomyślałem, że na stole leży naprawdę fajna kasa, a ja właściwie nie miałem za co żyć, zalegałem z czynszem itd. Pieniądze nie zawsze mają nadrzędną wartość, ja wolałem zostać sobą, prawdopodobnie dlatego nie mam wysokobudżetowych klipów.
Właśnie tak powinien wyglądać mainstream.
Przyznam szczerze – to moja pierwsza styczność z jego muzyką. Nie miałem jakiejś większej okazji by się zatrzymać i przyjrzeć Pięciu Minutom Sławy, które wtedy debiutowały w barwach QueQuality. Wchodząc na poważnie w polski hip-hop oraz digując coraz to różniejsze projekty, przeleciało mi to jakoś koło ucha. Mimo wszystko jak na polskiego rapera, czteroipółletnia przerwa między albumami jest ogromna w porównaniu do gości, którzy pod naciskiem swoich słuchaczy kontentem strzelają jak z karabinu maszynowego. Dlatego właśnie podchodząc do tej płyty byłem nastawiony całkiem optymistyczne. Miałem nadzieję na coś, co nie zostało napisane na kolanie w przysłowiowe 15 minut. I wiecie co? Nie zawiodłem się.
Zapomniałem Podlać Kwiaty to przede wszystkim 27 minut konkretnego, spiętego materiału, w którym nie ma żadnych zapychaczy. Naprawdę warto to docenić, bo płyty na przydługiej, a przy tym nierównej zawartości po prostu cierpią. Tak jak na przykład Da Groovement Undy, który był przyjemny – lecz do pewnego momentu. Tracki są krótkie, ale jednocześnie ta niesycąca przesadnie forma sprawia, że nabywają one dodatkowego repeat value. A sama konstrukcja? O człowieku, tutaj wszystko gra jak w szwajcarskim zegarku. Projekty typowe dla głównego nurtu mogą się od tego duetu uczyć jak balansować różną paletą klimatów. Mieszanie brudnego, ulicznego stylu Imperium i Garażu z refleksyjnym tonem Nieodebranych oraz COLD32, zabawa tempem kawałków, bangery, ale też i melodyjne, skoczne refreny pokroju Samarek, a nawet odejście w potężny, klubowy vibe Boiler Roomu – to wszystko tu jest, w praktycznie nietykalnych proporcjach. Tym, który wynosi ten album na mainstreamowy poziom, jest zdecydowanie Darek Podhajski, niezwiązany w ogóle ze środowiskiem rapowym producent, odpowiadający za ostateczne brzmienie krążka. Jego muzyka kładzie nacisk na trafienie w target szerszy niż przeciętnego truskula, a przy tym nie czuć, że ktokolwiek z tej dwójki idzie przy tym na jakiś kompromis i się ogranicza.
Barto idąc w bardziej nowoszkolny, trapowy sound, zostawia pewną charakterystyczną dla gatunku przestrzeń w swoich produkcjach. Podhajski poszedł jednak o krok dalej – wypełnił całkowicie tą otchłań, przez co dosłownie każdy kawałek tętni życiem. Snare’y są bardziej „punchy”, a w wielu miejscach słychać masę wręcz ambientowych pogłosów. Nie sugeruję, że te są lepsze, a te gorsze – są po prostu inne, co według mnie jest dużą zaletą. To jak te instrumentale współgrają z rapem zwala z nóg i nie mogę nie odnieść wrażenia, że mamy do czynienia tutaj z jakimś producenckim odkryciem roku. Podobne uczucie miałem chyba jedynie w 2k18, kiedy wyszło Sono Tymka, na której bity niejakiego ADZ’ta wgniatały mnie w fotel, a o ksywie słyszałem pierwszy raz w życiu. Nie ma co – chapeau bas.
EMAS
Nowy album nie jest też żadnego rodzaju postanowieniem ani straszakiem do tego, żeby żyć świadomie. Przede wszystkim chciałem tym albumem pokazać młodym ludziom, że nie trzeba brać narkotyków, upijać się co weekend czy szukać uciech w szybkich znajomościach, aby być w porządku. Ja tam już byłem i poprzez takie życie – w przenośni – uśmierciłem kwiaty w sobie. Najwyższy czas, żeby je podlać
To stilo to nie jest marketing.
Wiecie, poziom produkcji to jedno, w końcu polska scena przyzwyczaiła nas już dawno do wysoko zawieszonej poprzeczki. Lecz najważniejsze jest to, iż nie czuć, że te instrumentale przerastają rapera. EMAS stąpa po nich z ogromną pewnością siebie i doskonale wie czego chce. To, w połączeniu z szorstką jak rdza ekspresją, pasującą idealnie do refleksyjnej narracji oraz charakterystyczną uliczną manierą, jest jego największą siłą. Siłą, w której akompaniamencie słyszymy jedne z najlepszych wejść na bity tego roku, czy to na Imperium, COLD32 czy na Boiler Room.
Pomimo surowej, ulicznej, bardzo często osobistej tematyki utworów, ma rzeczywiście coś konkretnego do przekazania. Wkłada w te wersy przemyślenia, osiedlowe historie, swoją przeszłość, czy otaczający go środowisku jakikolwiek wysiłek. Nie rzuca na lewo i prawo pustymi frazesami oraz ogólnikami, które są płytkie. A one same nie przekraczają tej granicy. Są bezkompromisowe, bezpośrednie oraz proste – ale nie prostackie. Bywają przewózkowe, ale przy tym nie śmierdzą wybujałym ego, które można przebić byle igłą. Nie uważam że to najlepsze lyricsy w historii najlepszych lyricsów, bo to nadal nie są fajerwerki. Nie uświadczymy tu odniesień ryjących głowę, gier słownych wyczerpujących język polski czy nie wiadomo jakich metafor. Oczywiście, nie odkryję Ameryki pisząc, że pole do poprawy jest zawsze i wszędzie. Niemniej jednak warto sobie zadać jedno ważne pytanie. Czy ta górnolotność jest w tym wypadku aż tak potrzebna, skoro osiąga zamierzony efekt? No właśnie.
Featy zawsze były jego mocną stroną. Na debiucie gościł W.E.N.A, Laik, Jeżozwierz, Quiz i Eten. Pięć Minut Sławy to między innymi feat Zkibwoya, a teraz słyszymy Jana-Rapowanie, Pezeta, Małolata, Hałastrę, Żyto czy Louisa Villiana. Każdy z gości ma z gospodarzem coś wspólnego, w efekcie czego owocuje to ostatecznie trackami, na których czuć chemię i zgranie. Jan-Rapowanie, mimo mojej całej antypatii do jego muzyki – poradził sobie tutaj naprawdę nieźle. Cała jego zwrotka jest spójna, ma motyw przewodni oraz wynikający z niego morał. Refreny Rzeźnika oraz Michała Szczygła kontrastują znacznie z refrenami EMASa – są o wiele skoczniejsze, przez co nadają projektowi dodatkową, radiową barwę, tym samym jeszcze bardziej umacniając jego różnorodność. Louis, Pezet i reszta dostarczyli zwrotki na swoim, solidnym poziomie. Szczególnie Pezet, ukazując kulisy sceny z perspektywy gościa który zjadł na niej zęby, w kontraście do kogoś kto wchodzi do niej zasadniczo na nowo. A Hałastra? Mówią że to drugi PRO8L3M, ale sądze że lepiej będzie, gdy nazwiemy ich pierwszą Hałastrą. Szczególnie w dobie, kiedy P83 powoli zjada swój własny ogon. Ja jestem ogromnym fanem i kibicuję temu tajemniczemu, niekonwencjonalnemu przelotowi.
Werdykt
Wiadomo, nie jest to projekt bez wad. Pewien procent wersów brzmi jak średniej półki zapychacze. Cykliczne przewijanie pojedynczych wersów jest charakterystyczne, ale na dłuższą metę też przewidywalne i nużące. Ale zasadniczo co z tego? Większość mankamentów, rzeczy do których można byłoby się, kolokwialnie mówiąc, przyjebać, ginie w morzu tych zalet i przestaje uwierać, mieć większe znaczenie. Zapomniałem Podlać Kwiaty począwszy od samych fundamentów, przez produkcje po rap, to po prostu górna półka. Jedna z tych płyt, które trzymają stały, wysoki poziom, nie polaryzują. Cytując klasyka – jest to dobra płyta, na dobrych kurwa bitach. Zdecydowanie zasługuje na uwagę. EMAS jako underdog zawsze otaczał się czołówką polskiego podziemia, lecz po tym albumie jestem w stanie bez wahania stwierdzić, że właśnie do niej dołączył. Teraz tylko cierpliwie czekać na MAINSTREET.