Spoko Bartek, w tym roku nie da się nagrać idealnego albumu.
Zanim przejdę do właściwego krytykowania nieistotnych dla ostatecznego odbioru aspektów HOMELESS BOYA wspomnę tylko, że recenzji tej nie jestem w stanie pisać odciąwszy się od poprzednich dokonań Przyłuca. Znaczy to tyle, że podświadomie, i świadomie, tu, w WordPressie muszę w paru kwestiach ocenić go przez pryzmat JUNIPERA.
A konkretniej kilku utworów, bo musisz Drogi Czytelniku wiedzieć, że na poprzednim albumie tego rapera znajdziesz trójkę numerów, które do topki roku wielu słuchaczy dostały się, jak to się zwykło w profesjonalnym dziennikarstwie muzycznym mówić, luźnym chujem. Mówię o tytułach: „Usta”, „Carnival” oraz „Bis”. Wybitne są to kawałki w moim odczuciu, co tylko potęguje kontrast między resztą albumu, która po prostu… jest. Przepraszam za moją ignorancję, ale JUNIPERA słuchałem tylko dla przyjemności, a nie jako recenzent, więc najzwyczajniej w świecie odbiłem się od reszty krążka i nigdy do niej nie miałem zamiaru wrócić, bo była nudna i niepociągająca.
Przechodząc do meritum mojego wprowadzenia poprzedniej płyty — BEZDOMNY CHŁOPIEC jest dużo równiejszy. Kilka numerów być może zbliżyło się do poziomu mojej ukochanej trójcy, ale niezbyt blisko. Kilka numerów być może zniżyło się do poziomu tych, które wcześniej skipowałem, ale również w bezpiecznej odległości. Średnia wychodzi podobna, trochę progresuje.
Są dwie kwestie, w których upatrywałbym przyczyny tych nierówności. Pierwsza z nich, to ucho do bitów, a właściwie jakiegoś kunsztu w ich aranżacji. Jak przystało na QueQuality, mamy trap. Jak przystało na Przyłuca, jest on najczęściej stonowany i wymuskany, gdzieś tam przygrywają pianinka, skrzypce, gitarki, cloudowe plumkania, no wszystko, żeby można było pod to zanucić ładny refren. Bardzo dobrze się to sprawdza w tytułowym numerze, świetnie gra to w „INCEPCJI”, w „MISSIN’” czy nawet w „TMTF”, które będzie zaraz obrażane z innego powodu.
Czasem jednak pojawiają się haty brzmiące jak spitchowane świerszcze, uparcie grające we wszystkich fragmentach „BIONICLE”, podczas gdy naprawdę ciekawa, indie rockowa gitara w „OGONACH” jest łamana w jakiś przeorany i zamulony trap. W „BIONICLE” to akurat nie pasuje nic do siebie, poza Januszem Walczukiem na goścince, który ten numer po prostu z zimną krwią zjadł i się oblizał. Świetny, targający głowę refren „PIĘKNEGO KU##STWA” aż prosi się o więcej basu, melodia przywodząca na myśl kiczowate blendy z 2013 roku w „BURZA MUSI PRZEJŚĆ” aż prosi się o wyśmianie. Co ciekawe, zaledwie połowa bitów pochodzi od naszych producentów (2K, NoTime, Zebra, Favst, HVZX, PLN.beatz), reszta to bitmejkerzy z YouTube’a. Traktuję to tylko jako ciekawostkę, bo zarzuty nie zależały od tego, czy znałem ksywę.
Druga kwestia to już sam raper. Przyłuc jest uzdolniony wokalnie, tego mu odmówić nie można. Często i gęsto udowadnia to wspaniałymi już refrenami czy śpiewanymi zwrotkami. Świetnie umie wpasować się w trapowe i nie tylko tła, nadając im przy tym swój własny kierunek. Ta jego melodyjność potrafi niestety zapędzić go w zaułek, z którego nie umie potem się wydostać. Ciekawi mnie szczerze czy sam raper byłby w stanie zarapować te numery tak samo, jak na płycie mając jedynie podkład i tekst. Luźne podejście do rytmiki i wynikający z niego offbeat to istny bęben maszyny losującej. Na tym etapie rapowego skilla to flow jest po prostu ryzykowne. Oczywiście, nie należy tego piłować, ani naprawiać, a jedynie ulepszać, bo już teraz jest to jego znak rozpoznawczy, w którym drzemie potencjał dużo większy niż jego obecna forma.
Zdarzają się partie, gdzie wykorzystywane jest to bardzo kunsztownie, jak w „PIĘKNYM KU##STWIE” czy „OGONACH”, gdzie możnaby uznać te frywolne podziałki rytmiczne za przykładanie większej wagi do treści niż liczenia sylab. Innym razem otrzymujemy „MISSIN’” i „BURZA MUSI PRZEJŚĆ”, gdzie wycie, przeciąganie końcówek i stawianie akcentów na chybił-trafił jest po prostu denerwujące i sprawia wrażenie, że to nie jest żadna zaawansowana liryka tylko lenistwo. Fragmenty, w których postanawia polecieć równymi sekwencjami wychodzą tak: „No i długo nie będę, lecę pod pętlę, kiedy tu wpadam, to pali się strop // Chuj na potęgę, kładziemy nieźle, QQ to Bentley, Przyłu to kot”
Chociaż wiecie, na tym albumie jest parę momentów, gdzie faktycznie Przyłu robi równe, rytmiczne sekwencje, tylko, że nawija wtedy: „No i długo nie będę, lecę pod pętlę, kiedy tu wpadam, to pali się strop
Chuj na potęgę, kładziemy nieźle, QQ to Bentley, Przyłu to kot”. Dlatego proszę autora, niech dalej brnie w swoje offbeaty, bo chociaż nie musi wtedy rymować bez sensu. Znaczy…
Dobra, znowu się łapię na tym, że przy albumie, który w sumie to mi się podoba, piszę 10 akapitów o tym dlaczego mi się nie podoba Ale jak ja mam pisać, jeśli pozornie ładne i klimatyczne rzeczy po przyjrzeniu się im z bliższa pokazują się z zupełnie innej strony? Świetnie brzmi ten smutny refren, że „Czasu ciągle nie mam, ale on ma mnie // zaczynam od zera, kiedy muszę biec”, albo że „Tulę moją mi amore, góra, dół, góra, dół //
Aż będziemy srali forsą”. Ale o czym to tak właściwie jest? Na myśl przychodzą skojarzenia z pewnym bytomskim raperem, który z zarzutem o grafomaństwo walczy odkąd w Polsce słuchacze rapu poznali takie słowo. Innym razem dostajemy jakieś niepotrzebne zdrobnienia w „BURZA…” albo zupełnie zabijający potencjał klimatycznego bitu refren „Tyle mord, tyle forsy”, zapętlony jakieś dwadzieścia razy.
Nie jest to też regułą, bo kiedy narzuci sobie temat, jak w „GORZKIM ROCZNIKU” umie zainteresować słuchacza i nie nawijać losowych frazesów. Swoją drogą jest to chyba pierwszy utwór reprezentanta QQ, który zaliczam w poczet naprawdę udanych, a nie jest on utrzymany w depresyjnym klimacie.
Jak to jednak bywa u większości naszych artystów, jeśli czegoś się niedociągnie to się zasłoni to czymś innym. Przyłu umie upchać w tych tekstach o wątpliwej wartości merytorycznej tyle emocji, a przy tym nawrzucać tyle wersów, które akurat do kogoś mogą trafić, że to się trzyma. Uwierzcie mi, poza Karianem i „Sznurowadłami“ Fisza jest najlepszym artystą do picia wódki na smutno. Znaczy nie, żebym polecał albo co gorsza, praktykował takie rytuały, ale gdybym przypadkiem miał, to robiłbym to do playlisty The Best Of Przyłu.
Muszę poświęcić jeszcze osobny akapit na gości, bo właściwie o każdym coś można napisać i to, o dziwo, pozytywnie! Walczuk zjadł „BIONICLE” stając w zupełnej opozycji do luzackiego stylu gospodarza. Berson wrzucił z trzy adliby „zoozooo!”, czyli świetna zwrotka, Smolasty to w ogóle od kilku miesięcy jest bezbłędny. „MISSIN’” to nieliczny przykład numeru, gdzie zwykle śpiewający artysta oddaje komuś refren. Zarówno Gibbs, jak i HVZX oraz Tony Yoru świetnie odnaleźli się w dyktowanych klimatach swoimi wokalami. Z escehem chyba muszę się osłuchać, za to cypher Hashashins wypadł tak o, Feno, potem Bonson, który w temacie dragi to jest Pan Miyagi, a za nimi reszta. Tylko ci dwaj wymienieni zdają się w ogóle wierzyć w to, co mówią.
Normalnie w tym miejscu piszę, że album jest poprawny i nie można wiele więcej o nim powiedzieć. W kontekście Przyłuca byłoby to jednak krzywdzące. Ta płyta ma swoje mankamenty, ale nie wynikają one z braku jakiejś pasji czy kreatywności, a właśnie z ich posiadania. Dlatego pod żadnym pozorem nie jest to album zły. Ma lepsze i gorsze momenty, jak wszystko co spłodził w tym roku polski hip-hop. Mimo to, wydaje mi się, że najpóźniej za rok dostaniemy od Przyłuca coś, co porozstawia recenzentów po kątach. Drzemie w nim potencjał, a postępy jakie wykonuje z albumu na album przy jednoczesnym utrzymaniu swojej oryginalnej stylówki wróżą mu świetlaną przyszłość.