Diamondlife to płyta, która dla postrzegania postaci Laikike1’a miała być przełomowa. Zapowiedziana regularność wydawnicza, pierwszy album po odbyciu odwyku, co budziło wątpliwości czy Mar nie straci pazura… jedno jest pewne. Mały przełom faktycznie nastąpił.
Zażartowałem, być może w okrutny sposób, zaraz po przesłuchaniu tej płyty, że jeśli odwyk tak pozytywnie wpływa na flow raperów, to być może każdy z nich powinien się tam udać. W przypadku Laika jest to przypadek o tyle niezwykły, że jego staż sięga 15 lat na scenie. Wielu słuchaczy podchodzących z rezerwą do jego postaci, przez te wszystkie lata zarzucało mu właśnie kiepskie flow, którym czasem wręcz kaleczy bity. Na Diamondlife nie uświadczymy takiej sytuacji, a wręcz przeciwnie. Numery jak „Hybryda”, „Diler” czy „Tratt” to momenty, w których powiedzieć, że Laik wjeżdża na bity, byłoby dużym niedociągnięciem. On się na nie wręcz wpierdala. Gierki słowne z początku „Dilera” są wręcz jednym z moich ulubionych momentów w polskim rapie tego roku. Energia, jaką emanuje wokal Laika i sposób, w jaki zgrywa się on z bitami Szopsa sprawiają, że płyta brzmi niezwykle spójnie. Temat brzmienia zostawię jednak na koniec Krasnemu, który poczynił konkretną analizę produkcji na Diamondlife i dodał od siebie parę słów o samym Laiku, stojąc do mnie trochę w opozycji.
„Ten joint to diament dla ulicy”
Sam natomiast chciałbym się skupić na warstwie tekstowej, ponieważ Laik przesuwa punkt nacisku względem dotychczasowych albumów. Chociaż on sam określał się zawsze jako uliczny raper, na Diamondlife po raz pierwszy pokazuje to tak mocno. Chociażby „Sztama” będąca swoistym kodeksem postępowania ulicznego i przeniesieniem atmosfery towarzyszącej blokowiskom. W nie mniej patetyczny ton uderzają „Perły”, które można z kolei przyrównać do ulicznego hymnu. Laik i JNR, nawijając w pierwszej osobie liczby mnogiej, tworzą poczucie przynależności. Ponadto świetny refren czyni „Perły” najbardziej nośnym kawałkiem na Diamondlife.
Momenty przełomowe
Najważniejszym jednak numerem na Diamondlife jest w mojej opinii „11”. Utwór, który wyszedł 3 lata temu jako luźny track dzień po ukazaniu się ostatniego Levelu. Już wtedy obrósł swoistym kultem, z racji na świetne, trochę prostsze wersy w Laikowym stylu. Na płycie, z nieco mocniej obudowanym bitem, „11” wybrzmiewa równie dobrze jak w dniu premiery. Przewinięta pasta z wykopu o autobusie i właściwie cała ostatnia zwrotka czy wjazd o elementarzu rymów to linijki, które fani od dawna nawijają z głowy. Cały track także bardzo mocno odnoszący się do ulicznych zasad z jednym dość konkretnym podsumowaniem:
Umiłowanie prostych zasad rządzących osiedlem, nie było w liryce Laika jeszcze nigdy tak dosadne. Jednocześnie nie ucieka on od tematu swojej walki z uzależnieniem i depresją. Numer „Kręgi” jest najbardziej osobistym trackiem w jego karierze. Laik oprócz opisu własnych doświadczeń, przyjmuje rolę wsparcia dla każdego w jego sytuacji, którego on też potrzebuje. Jak sam nawija:
Nowe otwarcie kariery
Z perspektywy fana zaryzykuję stwierdzenie, że Diamondlife to Laik dobry jak nigdy. Trudny i ciężki jak zawsze. Ale za sprawą odświeżonego flow, charyzmy godnej formy Mara z AF i nietypowych, jak dla jego twórczości, poruszanych tematów oraz bitów Szopsa, absolutnie wyjątkowy i naprawdę dobry. Mogący przekonać nieprzekonanych do twórczości Laikike1’a i z pewnością satysfakcjonujący fanów. Nie pozostaje nic innego niż z niecierpliwością czekać na AF2, bo obawy o kastrację po detoksie można włożyć między bajki.
Krasny:
Nocna przejażdżka po mieście pełnym neonów
Nie bez powodu przytaczam przed wasze oczy ten obraz. Szops operuje syntezatorami jak pędzlem i maluje nam obraz, który mieni się inspiracjami w kolorze synthu. Można by się naprawdę długo rozwodzić nad tym, z których gatunków konkretnie czerpie, ale prawdą jest, że samo określenie „synth” jest jednym z ich głównych mianowników. Przestrzeń, głębia, linie basu wprowadzające w trans i nienaganne wyczucie w kwestii stosowanego reverbu. W tym wszystkim znajduje się także element hip-hopowy.
Dobór perkusji od pierwszych momentów ściąga nas w trapowe terytorium – mamy tu na myśli, oczywiście, brzmienie pojedynczych werbli, hi-hatu czy stopy. Jednak po chwili namysłu, czy aby na pewno? Widzicie, tutaj tkwi pierwiastek ludzki. Trapowy styl, sama jego definicja, zdążyły nas już przyzwyczaić do konkretnego brzmienia, którego możemy się spodziewać. Jest ono dość mechaniczne, wypunktowane i kładzie mocny nacisk na klaskanie na trzy. Ten album taki nie jest, o czym przekonacie się także potem, a także wraz z przemierzaniem tracklisty.
W tym wszystkim zwyczajnie czuć ludzką rękę, a przede wszystkim zabawę. Aranżacja utworów nieraz sprawiła, że czułem coś w rodzaju oldschoolowego, ba, nawet boombapowego vibe’u. O ile z początku więcej tam czegoś z elektroniki, to progresywnie idąc, perkusja staje się bardziej i coraz bardziej żywa. Kulminacją dla mnie jest chyba kawałek „Tratt”. Nie mam pojęcia czy ten ride to sampel, czy to zabójcze operowanie piano rollem, czy może po prostu ktoś dograł tę perkusję, ale ten mały element robi tam całą robotę. Swoją drogą nie zdziwiłbym się, gdyby perkusja w niektórych momentach była dograna przez osobę trzecią. (perkusję w numerze ,,Tratt” dogrywał Tomek Burzyński – przyp. red.) No ale właśnie, co z resztą?
Najchętniej używane barwy na palecie Szopsa, to między innymi syntezator i sample wokalne. Syntezatory trudno byłoby przegapić, zwłaszcza tutaj, ale na pierwszy rzut ucha nie każdy uświadomi sobie, ile dodatkowych wokali beztrosko buszuje pod głosem Laika. Instrumentale, które znajdziecie na tym wydawnictwie są dosłownie nimi usłane. Czasami są one tylko dodatkiem, krótkim błyskiem dodającym różnorodności, czasami będą one wspierały główny wokal, a czasami stanowić będą integralną część utworu. Pocięte, modulowane, głośne i wyraźnie dokładające swoją cegiełkę do melodii kawałka, a może ambientowe wypełnienie i spoiwo – to bez znaczenia. Właśnie nad tym ostatnim chciałbym się pochylić.
Bardzo dużo dzieje się tutaj w tle. Mówiąc prostym językiem, to wszystko wydaje się pełne i niezwykle bogate. Wokale sprawdziły się świetnie, głównie w roli wspomnianego ambientu. Umiejętnie wypełniły wszystkie luki i niedociągnięcia, które powstają naturalnie podczas produkcji, tym samym stanowią świetnie przygotowane płótno, którym mógł potem zająć się Laik. To samo tyczy się również linii basu. W dzisiejszych czasach jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że „osiemset ósemki” dudnią nam w uszach, ale przez naprawdę długie lata bas pełnił dość niewdzięczną rolę w muzyce. Wyjątkiem są oczywiście legendarne licki, bo przecież, kto nie kojarzy „Another One Bites the Dust”? Mam tu na myśli funkcję nastrojową, podświadomą. Elementem, który znacznie częściej słyszymy, w pierwszej kolejności jest rytm i główna melodia, na które Szops także położył nacisk, ale bas znacznie częściej pełnił formę właśnie tego wypełnienia. Choć nie gra pierwszych skrzypiec, to jednak nasze ulubione kawałki prawdopodobnie brzmiałyby bez niego zupełnie inaczej, straciłyby to „coś”. Tym „czymś” jest właśnie nastrój i pełnia brzmienia. Wyzute z basu, pozostawiłyby po sobie jedynie ogołocony szkielet.
Wspomniałem także o melodii i napomknąłem, że Szops położył na nią nacisk, ale jak to się ma do tego wszystkiego co napisałem wyżej? Przecież nie da się poświęcić uwagi wszystkiemu jednocześnie, zawsze będą elementy, które górować będą nad pozostałymi. I tutaj właśnie leży mój dylemat, bo odnoszę wrażenie, jakoby produkcyjnie udało się to osiągnąć właśnie tutaj. Zwyczajnie nie jestem w stanie pominąć tych elementów oraz tego, że każda cegiełka została uważnie wpasowana do kompozycji z niezwykłą pieczołowitością, zupełnie jak ta poprzednia, a także ta, która będzie tam dołożona zaraz po niej. To wszystko zaowocowało tym, że każdy instrument dostaje tutaj jednakowo dużo atencji, a przynajmniej jego szanse na bycie dostrzeżonym są jednakowe z szansami pozostałych. Posłuchalim, posłodzilim, to teraz pora na trochę goryczy.
Jak to jest, że Szops odwalił kawał tak dobrej roboty, a wyłożył się w moim przekonaniu na kompozycji? Każdy z instrumentali zaprezentowanych na albumie, daje nam poczucie progresji. Kawałki żyją i rozwijają się, operują nastrojem i wiedzą kiedy spuścić nieco z tonu i pozwolić, by Laik zawładnął membraną głośnika. Co nam po tym, skoro wszystkie robią to w niemal identyczny sposób? Ja to widzę mniej więcej tak: intro – tutaj zaprezentujemy melodię(niech zrobi kółko albo dwa), wers lub Laik rzuci kilka wstępnych linijek(jeśli to zrobi, to instrumental troszeczkę tylko podkręcimy, a dopiero potem zwrotka), w połowie lub na koniec zwrotki – wszystkie reflektory skupiają się na Laiku, beat gra cichutko, może zostawiamy sam bas, wszystko rośnie na przestrzeni czterech wersów, po czym wchodzimy na refren albo następną zwrotkę. I tak w kółko. Ja wiem, że to jest hip-hop i nie wymagamy tutaj nie wiadomo czego, ale gdybym miał strzelać, dlaczego większość ludzi nie przekona się do tego albumu, to stawiałbym właśnie na ten element. Słuchając wszystkiego po kolei, zwyczajnie odnosiłem wrażenie, że jestem zawsze dwa kroki przed Laikiem. Nie zaskoczył mnie absolutnie niczym pod względem ekspresji, wykonania, nastroju. Zwyczajnie dostałem to, czego się spodziewałem, a szkoda, bo potencjał był w mojej opinii znacznie większy. W kwestii rapu nie mogę zarzucić absolutnie niczego. Są wersy, są punche, poza tym, że Laik brzmi po prostu jak… Laik. I mówi to niestety ktoś, kto na siódmym kawałku(„Lotos”) rzuca linijkę: „i wszystko brzmi fajnie, tylko nie ty na beatach”. Tak, niektórzy po prostu lubią od czasu do czasu coś zmienić. Nie wiem, w jaki sposób prowadzone były prace nad albumem, ale tutaj to kuleje. Brzmienie jest dopieszczone, picuś glancuś, no po prostu, lux, si de l’amore de l’a piciu companiero, niestety, jest zwyczajnie jednowymiarowe, nie zaskakuje niczym poza jakością i stylem, które swoją drogą też już znamy. Niektórzy powiedzą, że to aż nadto. Może, ja wymagam więcej.
A i jeszcze jedno. Wybaczcie, ale nawet nie skomentuję kawałków 12-16. Szanuję, to był ich wybór, żeby umieścić to na albumie, ale wiemy jak jest. Dla znacznej większości słuchaczy album skończy się wraz z trackiem o numerze 11. Jest to materiał na fajne EP, może coś dla fanów Szopsa, ale tutaj zostało to zwyczajnie na siłę doklejone. Zabieg niepotrzebny, co więcej, wybijający z rytmu, tym samym obniżający dla mnie jakość albumu, jako zgranej całości, a do tego zajmuje 20 minut. Ciekawie byłoby usłyszeć jeden z nich jako interlude między kawałkami, może jakiś opening czy też ending albumu. Ale pakować 20 minut instrumentali na sam koniec? Może bali się, że gdyby wydać to osobno, to nikt tego nie posłucha? Posłuchają, jeśli im się przyśnie podczas odsłuchu albo nie będą mieli jak zmienić kawała na Spotify, bo akurat mają zajęte ręce.