Hype stawiał Fight Club na piedestale, zarzekając się, że wreszcie dostaliśmy album, który nie znudzi się po trzech tygodniach. Osiak zaczepnie sugerował, że newonce będzie mieć nielada problem, by udowodnić, że nowy PRO8L3M jest spoko. Otóż, koledzy dziennikarze, wypada mi się nie zgodzić z żadnym z Was — nowy PRO8L3M jest spoko, ale znudzi się po trzech tygodniach.
Zastanawia mnie trochę jaki wpływ na ostateczny wygląd albumu miało to, że pierwotnie miał to być Block Party Mixtape, a jeszcze bardziej pierwotnie trasa koncertowa Block Party. Prawdopodobnie, gdyby był to kolejny, regularny album Steeza i Oskara, nie usłyszelibyśmy w ich towarzystwie tylu gości. Można więc dopisać ten jeden szkopuł do znikomej listy pozytywnych rzeczy, jakie przyniosła pandemia, przez którą odwołano trasę.
Mam dużego ziomka, mów mi Asterix
Bo i bardzo dobrze, że tyle kapci dla gości znalazło się w przedpokoju Fight Clubu. Postawmy sobie od razu zarzut, który będę konsekwentnie odpierał przez resztę recenzji — PRO8L3M stał się powtarzalny, a już na pewno Oskar. Jego teksty są memowane w bingo, ludzie dobrze wiedzą czego się spodziewać odpalając ich kolejny singiel — kur*y, koks, tajski boks, w telegraficznym skrócie. Kiedy więc na albumie stroniącego dotychczas od wielu gościnek zespołu, widzimy aż czternastu gości wokalnych i czterech producenckich, można traktować to jako swego rodzaju próbę przełamania schematu.
I przyznać trzeba, że ta próba wypada nadwyraz dobrze, choć różnie jakościowo. Wokalu Podsiadły nigdy za wiele, we „Freonie” jest go nawet za mało, aż prosiło się o jakąś zwrotkę czy outro. Sokół co prawda Sokołem być nie przestanie, ale akurat tutaj nie jestem w stanie na to narzekać, słysząc jak sypie z rękawa ciekawymi metaforami. Szpaku z nielada wyczuciem tonuje swoje firmowe krzyki, rzucając punchline’y, które ucieszą każdego fana rapu AD 2013-16.
Paluch może i niczego swoją zwrotką nie wniósł, ale przynajmniej miał nudne flow! CatchUp trochę przeforsował swój wysoki wokal, więc pierwszy raz w jego karierze spisuję go na minus, a Młody Dron albo nie uniósł presji, albo jestem osobą, o której mowa na screenie obok. Wokalistów dużo, więc o reszcie wspomnę pewnie gdzieś w dalszych akapitach, albo nie wspomnę, bo nie było warto.
Sampla na pewno nie znajdziesz za prędko
Chyba bardziej doceniam jednak dodatkowe creditsy producenckie, ponieważ to właśnie na trackach, gdzie Steez zasięgnął czyjegoś wsparcia, byłem najbardziej zaaferowany. Bo to nie jest tak, że gdy pojawia się Szamz, to nagle jest drill, a gdy Returnersi, to nagle jest boombap. Kiedy bity robione są w parze ze Steezem, to nagle robi się to Steez type drill, Steez type boombap.
Posypię głowę popiołem, bo znawcą wiertary nie jestem, wydaje mi się jednak, że słyszałem większość tego typu produkcji w naszym kraju, zważywszy na to, że w większości brzmią one bliźniaczo. Tak wykorzystanej drillowej perkusji jak na „The End Fin Esc Abort” nie słyszałem jeszcze nigdy i nigdzie. Steez po prostu wziął panujący trend i wmiksował go w swój futurystyczno-synthwave’owy świat, nie zostawiając wątpliwości, kto jest pierwszą ksywą po „prod.”. Podobnie jest w „Ziemi obiecanej”, gdzie miażdżące bębny Little’a i Chwiała otoczone są kilkoma dźwiękami, sprawiającymi, że nie jesteśmy pewni jakiej planety to trueschool. Gdzieś tam przebija się afrotrap i znowu — nie pomylicie tego z Chivasem ani Raffem JR.
Całość brzmienia wydaje mi się inspirowana trochę pro8l3mowym LP. „GeForce” brzmi jak wycięty wręcz z ponadczasowego albumu. „Żar”, z niesamowitym klimatem zbudowanym przez synthwave i bezdusznie melorecytującą Brodkę to niepodważalna łezka w oku fanów tamtego projektu. Choć zdarza się Steezowi odejść trochę w zwyklacko zalatujący trap, to na przykład „A2” (notabene w kolaboracji z Luxonem) jest w stanie ponieść stadiony samym basem w refrenie. Na osobną wspominkę zasługują szalenie zaprogramowane werble w V, no i możemy robić switch do Oskara. Muszę przyznać, że jako prosty człowiek, uwielbiam dwie rzeczy w muzyce — złamanie stopy „na pół”, by uzyskać bardziej taneczny vibe na trapie (zdarza się na tym albumie) oraz dwugłos.
No, może trochę odp*erdalam, ale w dobrej wierze
I mamy dwugłos! Konkretnie w utworze „Strange Days”, gdzie przez caluśki numer pojawia się kłujący w uszy, zachrypnięty wokal przeciągający rymy, by potem zaśpiewać całkiem ładny hook. O pasującym do Oskara, jak Magii do szarlotki, autotunie w tytułowym numerze nawet nie będę się rozwodził, bo uznaje to za odhaczenie jakiejś fantazji, która już nigdy, mam nadzieję, nie będzie miała miejsca.
Oskar moim zdaniem ma kłopot, a nawet kilka, następujących po sobie. Jego liryka już nikogo nie zaskakuje. Kiedyś Yurkosky powiedział, że czegokolwiek ten raper na swoich płytach by nie powiedział, nawet nie filtrujesz tego, tylko z miejsca w to wierzysz, bo taką charyzmą jest obdarzony. Niestety, kolejna płyta obfitująca w historie o kokainie, prostytutkach i melanżach, przy kolejnych mainstreamowych podbojach i sukcesach, sprawiają już wrażenie tylko obranej kreacji. Nie znam prywatnie, nie mam powodu myśleć, że cokolwiek, co zawiera w swoich linijkach jest nieprawdziwe, jednak prawda powtarzana tysiąc razy staje się… nieprzekonująca?
Mimo iż konwencja jego zwrotek już się wyczerpuje, to większość prób odejścia od niej wychodzi na jeszcze gorsze, patrz dwa akapity wyżej. Jego partie zbudowane na anaforach (powtórzenie wyrazu na początku wersu) też nie są już zbyt odkrywcze, jak fajnie by nie brzmiały. Innym razem znany z powalającej techniki raper rzuca bez pardonu końcówkami „moje kreski-swoje freski” albo staje w kontrze do całkiem ciekawych, antysystemowych wersów Wilka i Ero, by rzucić zwrotkę, która po prostu fajnie się rymuje, mimo że zbyt wiele sensu w niej nie ma. Chociaż fonetycznie „Bliźni zżyci, słodcy jak liczi, śliczni jak Christina Ricci” brzmi fenomenalnie.
Bo nie można przecież zapominać, że pomimo jakiegoś wypalenia, to wciąż bardzo mocny tekściarz, o osobliwym flow. Przykładem tego może być numer „V”, gdzie zamiast kolejnej historii o dillerach dostajemy zarys dwóch zwyczajnych postaci, z dobitnym przekazem, że „też mają znaczenie”. Smutny wokal wyrzucający przemyślenia na temat pandemii, pozwala nie zwracać uwagi na wchodzący z niemałym zgrzytem refren w „Zombie”. Zająknięcia w tematycznym „GeForce” albo dynamiczne triplety przeplatane groteskowym „ej, ej” w intrze także potrafiły dodać przyjemności odsłuchom.
Nie umiem znaleźć cytatu z pożegnaniem
Reasumując, PRO8L3M dalej jest PRO8L3Mem. Być może poczujecie delikatne zaskoczenie w paru momenach, być może bardzo Wam się ta płyta spodoba. Nie są to jednak już czasy, kiedy Oskar i Steez badali nieznajome terytoria w muzyce. Poruszają się w swojej strefie komfortu, dając nam dobry album, bo są na tyle utalentowanymi artystami, że nie potrzebują się do tego specjalnie wysilać.
cover photo: Piotr Pytel (IG: @osiemdziewiec)