Head up, baby stay strong, we gon’ live long
Juice WRLD – Come & Go
Takim cytatem można w jednym zdaniu podsumować najnowszy album Jarada i skończyć na tym całą recenzję. Nie jestem zwolennikiem pisania czy wypowiadania się na temat projektów, które ukazały się po śmierci artysty – dlaczego? Występuje u mnie jakaś blokada moralna, z racji tego, że większość tych nagrań w dalszym procesie tworzenia jest wykonywana nie przez artystę, a przez wytwórnię bądź jego bliskich we współpracy z labelem. Finalnie nie wypowiadamy się na temat twórczości rapera, a jedynie krytykować możemy te osoby, które odpowiadały za finalizację całości. Nawet pomimo faktu, że wokale nagrane zostały przed śmiercią to jednak za cały materiał i wizję jaką za sobą niesie nie odpowiada już artysta, a osoby „postronne”. Tego tekstu nie traktuje też bezpośrednio jako recenzję, bardziej skłoniłbym się w stronę opisu lub felietonu – o samym albumie warto wspomnieć, jednak na „krytykę” zasługuje tutaj inna rzecz.
Patrząc na pośmiertne projekty Lil Peepa czy X’a nie miałem większych oczekiwań wobec „Legends Never Die” – spodziewałem się w większości dogranych gości na utwory, które nie zostały skończone przez zmarłego rapera tak, aby tylko wydłużyć materiał. Dlatego zaskoczyła mnie ilość feautingów. Zaskoczenie mocno pozytywne, bo pojawiają się tutaj jedynie Polo G, The Kid Laroi, Halsey i Trippie Red. W kwestii „klejenia” albumu, który był we wczesnej fazie tworzenia wypada to zupełnie inaczej niż śmiertny longplay Pop Smoke’a. Do dosłownie „long”, bo w wersji Deluxe cały odsłuch zajmuje prawie dwie godziny i składa się w większości z dogranych artystów, którzy zajmują wysokie pozycje w notowaniach billboard. Prosto tłumacząc to, co pozostawił po sobie Smoke było za krótkie, aby to wydać.
Wracając – „LND” to w sumie bardzo dobry krążek i nie jestem w stanie nawet przyczepić się do monotematyczności. Tematyka zawsze skupiała się wokół emo-rapu, może nie tak dosadnego i bezpośredniego jak w przypadku Lil Peepa, jednak zalicza się pod ten sam gatunek. Na największe uznanie zasługuje tutaj wytwórnia i producenci – do samego „wydawcy” i jego pracy odniosę się na końcu, bo to wymaga oddzielnego akapitu. Im dłużej słucham całego projektu tym bardziej utrwalam się w przekonaniu, że jest to najlepszy album Juice’a jaki miałem okazję posłuchać. „Death Race for Love”, nie oszukując się jest płytą słabą, nudną, powtarzalną i jedynie wyciągnąć z niej można ze trzy do czterech kawałków, które nadają się na dłuższy odsłuch. W przypadku „Legends Never Die” określiłbym to jako idealny balans. bo tak na prawdę wszystko tutaj ze sobą współgra – genialnie dobrani goście do poszczególnych numerów, warstwa produkcyjna i jej różnorodność, czyli coś czego brakowało mi od dawna. Słuchając całości za jednym razem nie doznałem „deja vu” myśląc, że podobny utwór miałem dosłownie na samym początku. Sam raper również stylistycznie nie odstaje od reszty i nie wiem ile gotowego materiału zostawił Juice, a ile było dopracowywane po jego śmierci jednak w finalnej wersji wypada rewelacyjnie.
Zasadniczo dochodzimy do sytuacji, w której artysta wydał swoją najlepszą płytę już po śmierci, co powoduje powoduje smutek. Gdyby to była akcja na miarę „Death Race for Love” uznałbym to po prostu za poprawnie przygotowany krążek, do którego i tak pewnie nie będzie wracać zbyt wiele osób – zostaną oni przy debiucie czy poprzedzających go mixtape’ach i EP’kach. Z drugiej strony nie jestem w stanie napisać, że jest to jedno z najlepszych wydawnictw tego roku. Obiektywnie patrząc „Legends Never Die” jest solidnym projektem, który stoi może dwa, może trzy poziomowy wyżej od „Goodbye & Good Riddance”. Z drugiej strony stanowi on najlepszy album post mortem jaki został wydany na przestrzeni ostatnich lat w rapie – dopracowany od strony produkcyjnej z bardzo dobrze dobranymi utworami. Najważniejsze jest jednak to, że krążek broni się sam, bez większych akcji promocyjnych czy wciskania nam z każdej strony „HEJ SPÓJRZCIE TO JEST POŚMIERTNA PŁYTA, ON NIE ŻYJE”. Koniec końców całość została skonstruowana w ten sposób, że najzwyczajniej słuchamy tego, co przygotował artysta zamiast wspominać jego śmierć. Oczywiście pojawiają się wstawki ze wspomnieniami innych artystów, dziennikarzy czy raperów jednak umieszczone są one tak, że nie zakłócają odbioru.
Wspomniałem wcześniej, że nie wiemy tak na prawdę ile gotowego materiału pozostawił Juice, a ile pracy włożył label, nie mniej jednak z każdej strony na największe uznanie zasługuje wytwórnia, osoby, które zatrudniła do sfinalizowania projektu oraz dziewczyna Jarada, również mocno zaangażowana. Wystarczy spojrzeć na jej wpis, który informował, że początkowo longplay miał nosić kompletnie inną nazwę oraz skupiać się wokół, jak podejrzewam bardziej ponurej, mrocznej tematyki. Nie wypadało to jednak dobrze ze względu na okoliczności tragedii, stąd zapewne zmiana koncepcji.
Remember we were talking about The Outsiders… That actual album, no one is ready for it. I’m not ready for it. And I promise you, you are not ready for it.
Ally Lotti
Słowem podsumowania chciałbym aby na tym zakończyło się wydawanie Juice WRLD. Fani otrzymali świetną płytę pozostawiającą same dobre wspomnienia, która stanowi przy tym najlepszy i najbardziej dopracowany studyjny projekt artysty. Jest to pożegnanie z pełną klasą – dostajemy tutaj wszystkie te emocje, które towarzyszyły każdemu, kto zagłębiał się w twórczość Juice’a. Nie chcę aby ktoś wpadł na pomysł wydawania później sklejonych dem czy pojedynczych zwrotek w formie albumu i dogrywania masy innych artystów tylko po to, aby zarobić na fanach i czyjejś śmierci jak miało to miejsce w przypadku X’a. Dla największych sajko Jarada „Legends Never Die” to uśmiech przez łzy i rewelacyjny hołd ze strony osób, które odpowiadały za wydanie płyty.
As long as you work hard, give it your all and don’t listen to what anybody got to say, it’s your world, you can do what you want
Juice WRLD & Rob Markman