fbpx
foto: Kacper Kwiecień

Gdzie jest H? Holak „Blask” – recenzja

Holak, Illuminati Mati, ta druga (lub pierwsza) połówka Małych Miast. Zwał jak zwał, nomenklatura nie jest aż tak istotna, ważne, że jest zdolny, lubi eksperymentować i odnajduje się w wielu gatunkach muzycznych. Od czasów MM, przez The Introvert i świetne Dożyłem 25 lat i nie będę nic zmieniał, kończąc na zeszłorocznym Tego nie widać, to słychać z Frostim Rege, Holak pokazał, że w branży rapowej nie ma dla niego żadnych przeszkód, jeżeli chodzi o współprace i szukanie nowych brzmień. I tym razem nie zawiódł w kwestii różnorodności i zaserwował słuchaczom szybki, wakacyjny album koncepcyjny, w którym artysta jest poszukiwany przez swoich znajomych.

„Nie łap się za język jeśli to się ma rymować”

Nowy album Blask zapowiadał przyjemny zbiór utworów o miłości i podróżach, który będzie nucony przez słuchaczy aż ostatnie dni słońca nie znikną z okolicznych polanek, lasów i plaż. Holak ma talent do refrenów, na jego poprzedniej płycie nie było tam numeru, który pominąłbym przy wrzucaniu płytki w odtwarzacz. Umówmy się – Mateusz wie jak robić muzykę, nie chce się zatrzymywać w miejscu, bo zna swoją wartość i wie, że ma możliwości do stałego zaskakiwania słuchaczy. Tekstowo nie jest już jednak tak różnorodnie, jak w muzyce. Jest sukces, jest dobrze i stabilnie, Mati zdecydowanie rezonuje pozytywnym nastawieniem i czuje się świetnie. Nie ma na tej płycie problemów, z jakimi zmaga się świat ani dramatów smutnych ludzi. Co by nie było, jednak na pewno nie zebraliśmy się tutaj, na albumie Holaka, żeby się czymś zamartwiać. Mateusz sam wspomina, że „Przede wszystkim flow, a dopiero potem słowa”, więc postanowiłem się skupiać w większości na tym, w jaki sposób autor podaje swoje wersy. A robi to bardzo dobrze, jest to w pewnym sensie utorowany styl Holaka, jednak ciężko, żeby nie był rozpoznawalny, bo jego wokalu nie da się podrobić. Czasem śpiewy nie domagają jak w refrenie do „Wciąż mam ten hajs”, jednak generalnie rzadko kiedy zdarza się, żeby Mati brzmiał tak samo na jednym albumie. W kilku początkowych utworach słychać adliby, które kojarzą się z Travisem Scottem. Dodają one energii, jednak wiem, że Holaka stać na to, żeby wyszukiwać własne patenty. W „Złotym chłopaku” wykrzykuje, że świeci jak brokat i to jest najważniejsza zaleta tego albumu. Mateusz zyskuje coraz więcej pewności siebie, w tekstach słychać, że jest świadomy swoich decyzji i zaczął szukać nowych sposobów na śpiew, co wpłynęło na to, jak brzmi ten album.

fot. Kacper Kwiecień


Max Psuja, który zajął się produkcją tej płyty, bardzo dobrze poradził sobie z odbiciem osobowości Holaka. Jest pozytywnie, skocznie i różnorodnie. W bitach dzieje się wiele. Artysta zadbał o to, żeby w tle znalazło się zawsze kilka ścieżek tła, które poszerzają jego produkcje. Echa i białe szumy sprawiają, że można odpłynąć skupiając się tylko na muzyce. Jedynie nadużycie hi-hatów trochę mi zlasowało mózg, ale w większości utworów napędzają one tempo i dodają energii do stóp i bassów. Co by się nie działo, jest to pod kontrolą i Max ewidentnie wie co robi i potrafi czerpać z jazzu i soulu tak samo, jak z trapu i R&B.

Gdzie jest H?

Trzonem Blasku jest wakacyjny klimat i pogodny obraz życia po wielu poprzednich udanych projektach. W tekstach jest dużo podróżowania (choćby i placem po mapie), radości i „Mati moodu”. Holak założył złote zęby i szczerzy się nimi do słuchaczy. I czuć w tym albumie ten uśmiech. Nie ma już wątpliwości, jest to konsekwentna praca nad sobą i swoją muzyką. Wątek zaginięcia Mateusza, ujęty przez rozmowy telefoniczne prowadzone przez jego znajomych i rodzinę, na pierwszy rzut oka może wskazywać, że Holak uciekł na wakacje, że odpoczywa i cieszy się sukcesem. Na końcu albumu okazuje się, że prawda jest inna. Do Matiego nie można się dodzwonić, bo zamknął się w studio i nie ma mowy, żeby ktoś go rozpraszał. I kto wie, czy przepracowanie nie wpłynęło na negatywną stronę tego albumu. Ale o tym za chwilę, najpierw featy!

Wokalnie na albumie udzieliło się (nie licząc skitów) siedmiu artystów. Tymek, jako najprężniej rozwijający swoją popularność raper zeszłego roku, pasował do utworu o sukcesie i stabilizacji i mimo tekstu, który brzmi, jakbym już go słyszał wcześniej, to zaproponował nowe flow i dodał numerowi różnorodności. Na pewno zaskoczył i zasłużył na wyróżnienie drugi gość „Złotego Chłopaka”, czyli Marcin Pyszora, który udzielił się tylko w refrenie i był to bardzo niekonwencjonalny wybór. Ciężkiego kalibru growlujący artysta, związany ze sceną metalową, którego mogliśmy usłyszeć na zeszłorocznym albumie Wojtka Sokoła, to na pewno nie jest osoba, którą spodziewałbym się usłyszeć na krążku Holaka (w sumie w zeszłym roku udało się zaprosić Rogala DDL, więc kto wie, do czego Mati jest zdolny, jeżeli chodzi o gościnki). Paulina Przybysz i Kasia Golomska świetnie wsparły wokalnie refreny. Dodają łagodności i wzmacniają śpiew Holaka, dzięki czemu melodie są pełniejsze i bardziej energiczne. Pozostali poradzili sobie dobrze w swoich stylach i nawet „recytujące” flow Zibexa nie okazało się złym wyborem w trapowej „Szamie na dowóz”.

Było fajnie

No więc co jest? Album ma solidne repeat value, kilka hitów na wakacje i różnorodność w utworach. Jednak brakuje mu spójności, w pewnym momencie albumu przestałem czuć tę płynność z początku. Gdzieś się rozluźniło, a skity zaczęły wydawać się jakby wklejone na siłę co drugi utwór, żeby tylko dać poczucie konceptu. Widać jak Holak pracował nad tym albumem, widać, że siedzi dużo w studio i eksperymentuje, jednak może przez przepracowanie zaczął trochę „przeholaczać” samego siebie. Czasem brzmi to jakby szukał inspiracji gdzieś w poprzednich albumach i za bardzo ekscytował się swoją starą muzyką, jednocześnie próbując pokazać siebie od innej strony. Ten zabieg nie jest widoczny na pierwszy rzut oka i nie wpływa na mój obraz Holaka, jako ciężko pracującego artysty, jednak nie da się ukryć, że utwory czasem brzmią, jakby były dobierane w losowej kolejności. Można podać słuchaczom bardziej eksperymentalny i różnorodny album, który i tak będzie brzmiał jak jedność. Przykładem może być ostatni projekt Mesa – Biały Tunel. W Blasku wszystko jest dobrze, tylko czasem brzmi jak wciśnięte do albumu na siłę.

fot. Kacper Kwiecień

Holak ma za sobą już długą karierę artystyczną, nie tylko na scenie około-rapowej, ale też alternatywnej. Od wielu lat szlifuje swój styl i poszukuje nowych dźwięków. Blask to album o radości, jaka płynie z ciężkiej pracy i sukcesie, jakim jest spokój po trudnej karierze muzyka. Jest dużo ciepła i energicznych melodii. Nie brakuje też bangerów, które na pewno zapewnią świetny odzew na koncertach. Kolaboracja z Maxem to świetna decyzja i liczę na to, że panowie nie poprzestaną na jednym albumie. Oby Mati nigdy nie przestał szukać i nie stanął w miejscu, bo każdy kolejny album choćby i był eksperymentem w studiu, to na pewno da Holakowi, jak i słuchaczom dużo więcej satysfakcji niż jego ucieczka na wakacje i spoczęcie na laurach.

Korekta: Monika Chrustek

Zeen is a next generation WordPress theme. It’s powerful, beautifully designed and comes with everything you need to engage your visitors and increase conversions.