Mamy to, moi drodzy! Hypetrain, który corocznie już odpala się wraz z nadejściem lipca, dojechał do celu i otrzymaliśmy drugi album Taco Hemingwaya. Niestety, Filipie…
Po co mi ten pociąg, skoro Ciebie nie ma na stacji?
Podejrzewam, że będę musiał się nagimnastykować, żeby wybronić ten punchline, więc wróćmy do niego później. Europa to projekt, który powstawał równocześnie z Jarmarkiem. Sam autor twierdził, że płyta stanowiła dla niego możliwość nabrania oddechu po wałkowaniu ciężkich i przytłaczających tematów przy tworzeniu jej siostry, co za tym idzie – będzie bardziej eksperymentalna, trochę luźniejsza, więcej będzie na niej muzyki dla muzyki. Przynajmniej ja tak zrozumiałem zapowiedzi Szcześniaka, na taki album byłem więc przygotowany. Z góry jednak mówię: to, że raper zapowiada, że jego płyta będzie w pewnych kwestiach słabsza, nie sprawia, że należy to akceptować. Dlatego ja zapowiadam, że będę oceniał ten album jako kolejny, pełnoprawny album Taco Hemingwaya, a nie plac zabaw obok Jarmarku. A o tym ostatnim w taki sam sposób opowiedział Miłosz Beśka o TUTAJ.
Żeby nie zacząć od negatywów to przyznam, że Europie udało się spełnić chociaż jedną misję, jaką powinna nieść muzyka — wzbudzanie emocji. Przy dziewiczym odsłuchu towarzyszyła mi cała ich paleta. Od ciekawości, przez zaskoczenie, niedowierzanie, aż po śmiech, rozczarowanie i rozgoryczenie. Ależ na litość, przejdźmy już do konkretów!
PAN LANEK USZYŁ DLA MNIE PAKĘ, NIE PRÊT-À-PORTER
Taco już dawno rozszerzył swoją pulę producentów, którą niegdyś ograniczał do Rumaka i trochę później Borucciego. Na najnowszym krążku poza nimi usłyszymy podkłady od Lanka, 2latefora (raz z D3W), Sergiusza, Deemza z Atutowym oraz Zeppy’ego Zepa ochoczo współpracującego z Keeko. Cóż, każdy z tych panów wie jak bity należy robić. Już po samych ksywkach możemy wywnioskować jakie klimaty będą dominować. Jest sporo trapu, czasem romansującego z bardziej klasycznymi perkusjami, głównie jednak aspirującego do miana agresywnego, choć bywa też cukierkowy. Jest singlowy afrotrap z „Michael Essien Birthday Party”, no i są też dwa UK/NY drill type beaty, które sprawiły, że Taco wysuwa się na prowadzenie w mainstreamowym rankingu największej ilości numerów tego brzmienia. Można więc powiedzieć, że obyło się bez zaskoczeń, wszak wszystko to już słyszeliśmy, jeśli nie na Pocztówce, to na Jarmarku.
W tym zdaniu oddajemy szacunek Lankowi, którego 808ki są już niemal tak charakterystyczne jak perkusje Soulpete’a czy voicetagi Kubiego Producenta. Natomiast problemem jaki dostrzegam u innych trapowych producentów obecnych w creditsach jest miałkość. Oczywiście, te bity są świetnie wyprodukowane, brzmią jak powinny, wszak to już nie te pieniądze, za które można by źle miksować hi-haty. Faktem jednak jest, że mało która podkład tak naprawdę zapada na dłużej w pamięć, one po prostu są, brak w nich jakiegoś polotu, stylu, duszy, czegoś co przykułoby uwagę. Nie podobają mi się kierunki w które odbił Borucci, a już tym bardziej Rumak, którego niegdyś produkcje były motorem napędowym sukcesu Taco. Dziś natomiast dostarcza bit na „WWA NIE Berlin” z perkusją, która niby jest trochę w jego stylu „inności”, jednak brzmi jakby nie do końca wiedział czy chce być Rumakiem z Wosku czy Michałem Graczykiem, przez co bardziej rozprasza niźli tworzy jakiś spójny koncept.
To co spodobało mi się najbardziej w warstwie produkcyjnej Europy, to większe zaangażowanie partii instrumentów w dwóch momentach. Saksofon w outrze „Ortalionu” był gromko obśmiany przez moich redakcyjnych kolegów, jednak ja uważam go za wcale nienajgorszy moment tego utworu. Choć faktycznie momentami solówka brzmi jakby artysta ją dogrywający nie za bardzo miał na nią pomysł, to zawsze będę doceniał próby przemycenia żywych instrumentów do rapu. Druga taka sytuacja występuje w „Toskania Outro”, która lekką ręką zostaje moim ulubionym numerem Taco od czasu Szprycera, a to za sprawą fenomenalnego switchbeatu, po którym raper leci wykorzystując jako podkład tylko pianino. I to nie zsamplowany loop, a ciągnącą się przez minutę melodię, po której następuje kolejna zmiana na ujmującą oldschoolową perkusję z wciąż plumkającymi klawiszami. Naprawdę imponujący aranż jak na płytę, gdzie w co drugim utworze wycisza się bas na parę wersów, żeby uzyskać redrop.
MOGĘ JECHAĆ A CAPELLA, MOGĘ JECHAĆ POD BIT
Przechodząc już do samego zainteresowanego — pamiętam jeszcze moment, w którym zarzucano Taco wtórność i jednolite brzmienie. Wydaje mi się, że w tym momencie jest to ostatni zarzut jaki możnaby wystosować w kierunku rapera. Jeśli mówimy o flow, to od 2014 roku ewoluował niemalże nie do poznania. Wszystkie sylabki idealnie wyliczone, w tempo, wiele ciekawych sposobów na zaakcentowanie rymu, przeciągnięcie, podśpiewanie, przyspieszenie, no jest różnorodnie w tej kwestii. W drugiej zwrotce „Grand Prix” słyszę lekką, pewnie nieświadomą inspirację Malikiem Montaną z „7 5 0”, ale akurat to mogę wybaczyć.
Jedną z największych tajemnic naszego okresu historycznego pozostanie odpowiedź na pytanie: Dlaczego Taco Hemingway śpiewa? Proszę państwa, to nie brzmi. To nie brzmi ani w „Pirenejach”, ani w „Ortalionie”, ani w „Europie”, ani nigdzie indziej. Ja rozumiem, że muzyka musi też sprawiać przyjemność artyście, ale te melodie nie są ani ciekawe, ani ładnie zaśpiewane. Kiedy słyszę kolejne podbicie, drugi wokal, adlib na nienaturalnie wyciągniętym wysokim rejestrze głosu przewałkowanym autotune’m mam ochotę przełączyć utwór. I raz nawet to zrobiłem, bo „Ortalion” był pierwszym numerem w mojej karierze recenzenta, który przełączyłem przy pierwszym odsłuchu. Przełączyłem na „WWA NIE Berlin”, zacząłem szukać ukrytej kamery. Chociaż refren nawet się wkręcił.
Będę stał przy tym uparcie, że wokal Taco nie jest stworzony do śpiewu, dużo lepiej brzmi, kiedy trzeba po prostu agresywnie zarapować w myśl zasady „wkurwiony Queba wróć”, która jasno mówi, że raper zły to paradoksalnie raper najlepszy. I tak jego podejścia do paradrillowych produkcji Zeppy’ego i Deemza x Atutowego, czy wcześniej wspomnianego „Luxemburga”, „Sztyletu” lub chłodnego „Nie Ufam Sobie Sam” są jednymi z najjaśniejszych punktów albumu.
JUŻ NIE TAKI MŁODY FIFI
Hej, też macie wrażenie, że za bardzo się czepiam? No to czekaliście na ten akapit. Taco ma poważny problem, który sam sobie zgotował. Przez poziom i pewnego rodzaju „przełomowość” jakimi cechowały się pierwsze albumy rapera z Warszawy, zawsze będzie on poddawany szczególnej krytyce. Ze swojej hipsterskiej, błyskotliwej jazdy z oryginalnym brzmieniem odbił w kierunku w jakim wszyscy już odbili — generyczne trapy, jawne inspiracje Ameryką. Kiedy scena babrała się w takich brzmieniach, Taco nagrywał konceptualne albumy z Rumakiem, dzisiaj wygląda w tych klimatach jak na pocztówce Szymborskiej. Jego przeintelektualizowany styl składania wersów w połączeniu z nowoszkolnymi produkcjami i adlibami wygląda wręcz karykaturalnie. O tym właśnie mówiłem w nagłówku, raper rozwinął się niewiarygodnie w kwestiach typowo technicznych, jednak gdzieś w tym wszystkim zatracił pierwiastek oryginalności jaki przyciągał do niego tych bardziej wymagających słuchaczy.
Album traktuje o tym, o czym większość albumów ludzi na tym poziomie rozpoznawalności — popularność mnie dobija, paparazzi robią zdjęcia, fani nie dają spokoju, mimo to kocham muzykę, a pierwszy milion z niej, to dopiero początek. Zdarzają się aluzje do zepsutego społeczeństwa, sporo o ćpaniu, rozrzutności, twoim idolu, który jest taki, a nie inny. Mamy też linijki poświęcone dziewczynie Taco, a nawet cały lovesong, którym niestety jest „Ortalion”. Znów muszę pochwalić „Toskanię Outro”, która nie dość, że jest moim ulubionym brzmieniowo numerem, to jeszcze merytorycznie jest najbardziej spójna i błyskotliwa, takie trochę „Kabriolety” Europy. Można zarzucić Szcześniakowi, że obniżył loty, że czasem odnosimy wrażenie, jakby mu się wcale nie chciało robić tej płyty. Bo on jej już w sumie robić nie musi, jednak wciąż jest to dość porządnie napisany album, z jakimś tam konceptem, z numerami bezpośrednio nawiązującymi do siebie, z paroma naprawdę pokaźnymi przekminami (moja ulubiona to chyba: „Z jednej suki widzę głowy trzech psów, jakby mnie tu śledził cerber”), czy follow-upami.
Również hosting zasługuje na oddzielny akapit. Taco prowadzi między numerami siedmioodcinkowy Dziennik Pokładowy, w którym to opowiada o wyimaginowanej podróży przez Europę. Bezpośrednio służą mu do zapowiadania kolejnych numerów czy gości, jednak fani artysty widzą w nich metaforę jego kariery, a nawet zapowiedź jej zawieszenia. Cóż, ja je nawet lubię, tylko gryzie mi się czasem ich rozdramatyzowanie z beztroskim vibem „Ortalionu” czy „Michael’a Essiena”. A, i jeszcze wielki szacunek należy oddać Taco za to, że konsekwentnie poświęca kolejne linijki na swoich albumach zmarłym w ostatnich czasach postaciom z branży muzycznej.
Żeby nie było za słodko, to zauważę, że trafiają się linijki, które przystają aspirującym braggerom z podziemia, ale na pewno nie mainstreamowemu graczu okrzykiwanemu wieszczem narodu. „Znów pamięci mam dziś zanik, chce jak Żaba jeść dziś xannik” to homofon oparty na zupełnie nienaturalnej odmianie jednego ze słów, do tego wtykanie „dziś”, byleby sylaby się zgadzały. „Są zaślepieni loszką, albo lożką dla VIP-a” to samo. „Nie wierzę w magię, jestem Vernon Dursley” to porównanie wrzucone zupełnie od buta, bo o ile wcześniej dostajemy całkiem-całkiem sekwencję o wężach, żółtych oczach i maskach z Ferdydurke, tak podsumowujący cytat ma się nijak do całości tekstu. Kończenie parzystego wersu angielskim słówkiem, bo w polskim byłoby ciężej znaleźć rym, też jest nagminne.
POWIEDZ ŹLE O TACO SKOŃCZYSZ Z PLASTREM NA GŁOWIE (ups…)
Jeszcze krótko o gościach. Bedoes, lubiący zaskakiwać zmianami tempa czy wysokości wokalu na „Europie” zaskoczył… brakiem takowych. Świetna zwrotka, jego gangsterskie przewózki brzmią dla mnie z każdym albumem lepiej i wiarygodniej. Oki także zaskoczył, bawiąc się znowu melodyjnością wokalu, a kiedy już w swoim stylu przyspieszył, zrobił to w sposób dużo delikatniejszy niż na swoich sztandarowych bangerach. Borucci ze zwrotką w połowie po holendersku zaliczył co najmniej solidny występ, jego tembr głosu skojarzył mi się z CatchUpem, a Szpaku jak to Szpaku — trochę pokrzyczał, trochę pośpiewał, poszeptał, patrząc na jego ostatnie dokonania to wypadł całkiem znośnie.
No i tak to właśnie jest z tym Taco. Niby przez większość tekstu go krytykuję, a prawdopodobnie gdy ktoś odpali przy mnie nad rzeką „Ortalion” to nie będę zbytnio protestował, może jedynie dla zasady. Znamiennym też jest, że przeciętnie album rapowy recenzuję w około 900 słowach. Tym akapitem osiągnąłem 1600. Jednak trzeba się nagimnastykować, żeby porządnie wytknąć błędy Szcześniakowi.