Słuchajcie, ja na ksywę Kacper HTA to byłem uczulony. Stawiałem go muzycznie na równi z TPS-em, a lirycznie na równi z… TPS-em. Oficjalnie, na łamach portalu sajko.network snapback zdejmuję i posypuję głowę popiołem — to była ogromna ignorancja.
Ale muszę się jednak usprawiedliwić! Po frazie „Kacper HTA x Fonos” w tytule za nic nie mogłem spodziewać się, że ten projekt za pysk będzie trzymał Gibbs. Bo musicie wiedzieć, że Fonos to skład, złożony z Felipe (nie DJ-a), GMB oraz Gibbsa właśnie. Okazuje się, że większość bitów oraz refrenów na „Mantrze” montuje ten ostatni, do którego również musiałem się długo przekonywać, z racji na jego mariaże z Ganja Mafią. Bity dla Sariusa z miejsca mnie nie kupiły, za to na pewno udało mu się to dzięki zrobieniu z trzema ulicznikami naprawdę przyjemnej w odsłuchu płyty!
I może dalej brnę w swoją ignorancję, nazywając towarzyszy producenta ulicznikami, ale uwierzcie mi — kiedy Beśka podesłał mi parę dni temu rano tytułowy numer mówiąc, że Gibbs obecnie robi najlepsze refreny, spodziewałem się wszystkiego, co najgorsze, okraszonego ładną śpiewanką. Kacpra unikałem jak ognia, więc nie znałem jego umiejętności, a wychodzi na to, że całkiem nieźle sobie radzi!
Po kolei jednak. Jak już wspomniałem, za lwią część produkcji odpowiada współautor trzech ostatnich płyt Sariusa, którego instrumentalne podejście do bitów, częste wykorzystywanie delikatnych skrzypiec, gitar i pianin oraz kobiecych wokaliz jest już swego rodzaju marką, zaznaczoną również na „Mantrze”. Większość płyty stanowią podkłady „pod Gibbsa”, czyli melancholijne, spokojne kompozycje, czasem przerywane szybszymi trapami lub jakąś stopą „na raz” w refrenie. Jednak nawet jeśli dostajemy agresywniejsze podkłady, to wciąż „Tommy Gun” z niemal banalnymi clapami w tempo przed dropem stroni od cykaczy, opierając swoją moc na niepokojąco brzdękających strunach. Dwiema pozycjami na trackliście zajął się też Druid — najbardziej trapową „Insomnią” oraz najciekawszym koncepcyjnie „Wild Westem”, którego instrumental byłby soundtrackiem do de_westwood, gdyby CS 1.6 powstał dzisiaj. Jest spójnie, nostalgicznie, przyjemnie. Z pomysłem, z jakąś myślą przewodnią, którą trzeba było dobrze ugryźć, by nie zamienić tej spójności w monotonię.
Czy się to udało? I tak, i nie. Muszę to oddać chłopakom odpowiedzialnym za refreny, czyli oczywiście Gibbsowi, ale też Kacprowi, a sporadycznie GMB — umieją się wczuć w te podkłady. Melodie są przemyślane, ciekawe, a nawet momentami zaskakujące. Ich wokale, często podbijane dwugłosami, idealnie wkomponowują się w napisane przez producentów motywy. Świetnie to działa na jednym numerze, na drugim, a na trzecim jeszcze lepiej! Problem zaczyna się, kiedy po raz szósty na płycie słyszymy Gibbsa śpiewającego w bardzo podobny sposób. Oczywiście, mamy elementy wybijające się ponad przeciętność, jak chociażby feeling Kacpra HTA w „Wild Weście”, gdzie raper wchodzi w refren tak szelmowsko, jakby nagrywając go miał na głowie cowbojski kapelusz, a na butach ostrogi. Również osobne zdanie pochwały należy się za utwór „Hulk”, gdzie producent naprawdę wyciąga dokładnie tyle, ile można było wyciągnąć z cloudowego bitu. „Zbrodnia i kara”, „Mantra”, „Insomnia” — to wszystko są dobre hooki, ale byłyby znacznie lepsze, gdybyśmy nie słyszeli ich w obrębie tej samej godziny, w podobnym klimacie.
Podśpiewywania zdarzają się też w zwrotkach. Najczęściej w cudze strofy wbija się wtedy Gibbs, po raz kolejny sprawiający wrażenie dyrektora kreatywnego całego projektu. Gdzie się nie śpiewa, tam się wrzuca triplet, czasem (nie za często!) ktoś spróbuje doubletempa albo innych zabaw. Flow na pewno nie należy do najsłabszych stron albumu, bo jego autorzy po prostu umieją rapować, wszak nie robią tego od wczoraj. Niemniej z wytęsknieniem podczas kolejnych odsłuchów czekałem, aż wejdzie świetna gościnka Olivera Olsona, który na luzaku wpada i nie boi się użyć swojego wokalu w dużo wyższych rejestrach niż koledzy gospodarze.
Raperzy umieją składać ciekawe rymy, raz na czas któryś z nich nieśmiało zaproponuje jakiś podwójny. Wszystko napisane całkiem zręcznie i naturalnie, bez częstochowskich, bez silenia się na liczenie sylab od linijki. Nagminne jest wykorzystywanie rymów przeplatanych w środkach wersów. W prawdzie wymaga to jakichś miejętności, jednak po którymś z kolei numerze nie robi już wrażenia. Autorzy postawią czasem jakieś pokrętne akcenty typu „ułoży ci CYDR – swoje demoNY”, „chaoSIE – lao CHE” albo dopiszą jakieś górnolotnie brzmiące frazesy, byleby się rymowało i nie psuło zbytnio klimatu. Rapowo najlepiej wypada ten, który ma ksywkę wypisaną osobno na okładce, chociaż zdarza mu się na totalnym offbicie zapędzić w ambicjach technika i nawinąć: „Więcej, dużo więcej niż te pazerne serce // Lejce kręcą się w ósemce, zardzewiałe klatki, szybkie ręce // Tęcze zbiją pensje prędzej”.
Ważne oczywiście jest nie tylko to, jak rapują, ale również o czym. Rozczuliło mnie aż to staroszkolne podejście do kwestii liryki — jeśli numer ma temat, to zwrotki się do niego odnoszą, to jest tak proste! Dziwne czasy nadeszły, że muszę to zaznaczać jako wyraźny plus jakiegoś albumu. Oczywiście, nie mamy tutaj konkurów Laika z Biszem, ale nasi melorecytatorzy też nie popadają w tandetę i banał. Być może ktoś, kto lepiej analizuje wartości merytoryczne zwrotek zarzucałby tym tutaj populizmy, ale według mnie jest całkiem w porządku. Życia Wam te teksty nie odmienią, ale nie wywołają też ciarów żenady, a być może i znajdziecie jakąś ładną sentencję do opisu zdjęcia na Instagram.
Lekcja na dziś — nie oceniajcie książki po okładce, a płyty po ksywach. Chociaż w całości Mantra bywa lekko nużąca, to puszczona gdzieś w tle umili Wam czas, a poszczególne kawałki niejednokrotnie wprawią w osłupienie. Jak dla mnie jedno z największych zaskoczeń tamtego roku. Jeśli Gibbs trochę wyjdzie ze swojej strefy komfortu, to będzie jeszcze czołowym śpiewakiem na tej scenie. Reszcie będę się przyglądał, mam nadzieję, że kiedyś jeszcze mnie zaskoczą!