Naprawdę czekałem na nowego White’a w tym roku. Po średnio udanym, żeby nie powiedzieć miernym, Młodym księciu Łajcior wraca do początków swojej mainstreamowej muzyki serwując nam danie złożone z gitarowych brzmień i bardzo wakacyjnego wydźwięku. Rockstar: Do zachodu słońca to album, który śmiało możecie wrzucić na głośnik na plaży imprezując w gronie znajomych. Oczywiście jeśli tylko znajdziecie na to czas we wrześniu…
Wakacyjna płyta pod koniec wakacji
Ta płyta wyszła za późno. Idealnym czasem dla niej byłby pewnie początek sierpnia, ale naturalnie nijak wpływa to na ocenę albumu. To po prostu zwykłe moje czepialstwo, ale fajnie byłoby posiedzieć nad jeziorem przy tych numerach. Do rzeczy jednak. Najnowszy White to mnóstwo wakacyjnej muzyki, połączenia rockowo-rapowych brzmień i opowieści o beztroskim, pełnym słońca życiu. Pojawia się tu kilka numerów poważniejszych, traktujących głównie o cięższej przeszłości Sebastiana, ale to tylko nieco bardziej gorzkie przerywniki. W zasadzie chyba wszyscy czekali na klasycznego White’a, którego pokochali na Rockstarze. Nie jest to stricte ten sam klimat, ale jest to dobra kontynuacja. Przede wszystkim jest więcej słońca i śpiewu. A śpiew wychodzi mu naprawdę nieźle, co szczerze mnie zaskoczyło. Zdecydowana większość numerów opiera się o elektryczną gitarę, co chyba jest już znakiem rozpoznawalnym rapera spod szyldu SBM. Sama gitara gości zresztą na okładce i w domach niektórych preorderowiczów gdyż do kilkunastu egzemplarzy dorzucona była gitara elektryczna z autografem i innymi mazajami markerem. Kapitalny prezent dla szczęśliwych nabywców. Paradoksem Do zachodu słońca jest to, że mimo przewidywalności płyty tak bardzo mi się ona spodobała. Czysty trap.
Młoda gwiazda
Ostatnio zdecydowanie za dużo na moje słuchawki wlatuje cięższych brzmień i trudniejszych tematycznie numerów. Najnowszy projekt Seby był więc dla mnie głębokim oddechem. No może poza „Krzykami na blokach”, które mają kilka mocnych wersów (chociażby ten o mamie chorej na raka) i „Zachodem”, czyli numerem zamykającym podstawową wersję płyty. Nie mam pojęcia dlaczego, ale gościnne występy totalnie mi umknęły, poza jednym featem. Numer z Matą to czyste złoto i to jak się tam uzupełniają wypada świetnie. Zresztą zwrotka Matczaka to pokaz niesamowitej lekkości. Reszta featów przemknęła mi z dziwną nieuwagą, zapamiętałem jedynie ostatni wers Białasa. Co w takim razie nie stroi na najnowszym projekcie? Nie mogę przełknąć numeru „Johny Knoxville”, brzmi jak intro z serialu na Disney Channel. Mógłbym napisać o monotematyczności i generycznych wersach o piciu, zabawie i trapowaniu, ale zupełnie one nie przeszkadzają kiedy mają być, tak jak w tym przypadku, częścią tego albumu. Wadą może być też ciągłość, praktycznie słucha się tego jak jednego numeru przechodzącego w różne gitarowe riffy. Może kogoś znudzić, ale okazyjna zabawa formą wytrąca z tej nudy. Ogólnie gra gitara (trochę cringe, ale zostawię tę końcówkę, bo nie mam innego pomysłu).
Po zachodzie słońca
Trudno odmówić White’owi charyzmy. Świetnie śpiewa, świetnie krzyczy, doskonale odnajduje się w rockowych klimatach. Często się przy tej płycie uśmiechałem, raz czy dwa razy przejąłem („Krzyki na blokach” to naprawdę dobry numer) i ogólnie dobrze się bawiłem. Płyta na imprezy mniej lub bardziej plenerowe, i jak najbardziej na koncerty. Żałuję tylko, że nie zamówiłem preorderu, bo może właśnie bym trzymał w rękach gitarę z podpisem Seby (nasz fotograf, Kacper Kwiecień, prawdopodobnie właśnie ją całuje, gratuluję szczęścia!).