Gdy rozmawiałem z paroma osobami, które piszą podobne wypociny co ja, razem doszliśmy do wniosku, że zdecydowanie łatwiej jest pisać o rzeczach które nam się podobają, o których można pisać peany, zachwycać się każdym szczegółem. Gorzej kiedy coś jest miałkie, przeciętne – wtedy znacznie ciężej znaleźć jakiś konkretny punkt zaczepienia, rozpisać się. Bo rzeczy płytkie pozostają płytkie, po prostu. Bez jakiejś większej filozofii.
Lecz kolektyw, który wydał swoją self-titled płytę, stwierdził jednak iż zaburzy równowagę wszechświata i mówiąc kolokwialnie – sprzeda mi kontrolnego na pysk. Bo to doświadczenie wyjątkowe, jak na standardy naszej rodzimej sceny. A gdy zostaniesz rzucony w głąb Białego Tunelu, złudnie pozbawionego ścian, wrażenia są niesamowicie ciężkie do opisania.
I tak tułałem się z dnia na dzień, katując ten album z nadzieją, iż może wpadnę na coś nowego ale… wrażenia i pytania bez odpowiedzi pozostały te same. A z perspektywy artysty, to chyba godna podziwu sztuka. Na początku czułem zmieszanie, potem podziw i uzależnienie.
Bartosz Tkacz i Szogun jako kolektyw, to mieszanka niejednoznaczna. Niby jest hip-hop, lecz to, jak duży jest też przekrój najróżniejszych podgatunków szeroko pojętej elektroniki, zasługuje na wielkie uznanie. Nie brakuje im chemii, a dzięki temu, ten materiał zyskuje na swoim unikalnym sznycie. Klubowe brzmienia “Cierp” i “180 stopni” przeplatają się z elementami jazzu na “Intymnych” oraz świetnym hooku zagranym na flecie w “Bezrękawniku”. To produkcyjnie wręcz “travisowy” trap na “Ostatnim razie” i “Niebywałe”. O niesamowicie bangerowym, lecz zarazem nietypowym, eksperymentalnym podkładzie na “Giura” nawet się nie rozpisuje. “To gówno luzem mogłoby grać Kendrickowi na DAMN.” – powiedział nikt nigdy. Więc teraz powiem to ja i zasadniczo nie boję się tego powiedzieć.
Lecz ostatecznie całość ma raczej ciemno-szare barwy, co idealnie oddaje sama okładka. To liryczna, szara moralność. To muzyczne, miejskie retrospekcje. Bez wątpienia czuć między tą trójką chemię. I nie ujmując samemu Mesowi, unikalność i eklektyzm tej muzyki (ważne – muzyki, nie “pustych” bitów) sprawia iż brak osobnego nośnika z instrumentalami, to trochę strzał w kolano. Moje kolano.
Fanem Mesa nigdy nie byłem. To postać która zawsze gdzieś tam była, miała mój szacunek za bycie w swojej niszy, lecz nigdy nie przyglądałem się jej z bliska, z jakąś dziecięcą fascynacją. Liznąłem trochę przyziemnego “Ała.”, ale była to dla mnie muzyka na zupełnie przeciwnym biegunie. Raczej nie coś z czym obcowałbym jeden na jeden. “Rapersampler” był dla mnie produkcją wręcz fenomenalną, przemawiał do mnie, bo był zarówno bardziej rapowy, jak i bezpośredniejszy od alternatywnego (tak, wiem), podśpiewywanego “Ała.”. Więc tutaj przystąpiłem do odsłuchu z pewnymi oczekiwaniami, nie ukrywam.
To pierwszy tego typu “experience” w Polsce.
Ostatecznie, po dziewiątym albo dziewiętnastym (nie pamiętam) odsłuchu, który totalnie mnie zahipnotyzował – nie wiem o czym dokładnie jest to płyta. Zresztą, Ty też nie wiesz. Ale doskonale to czujesz, ponieważ nie da się uciec od tego festiwalu intymności i negatywnych emocji. To coś, co siedzi podświadomie w każdym z nas. Momenty wyrzutów sumienia, tęsknoty, żalu, zazdrości pod niezbyt zgrabnym płaszczem szydery, frustracji czy goryczy – w stosunku do wydarzeń, osób, samego siebie. Ta płyta to narkotyczny bełkot o przysłowiowej, jesiennej, deszczowej “czwartej rano”. A autotune, z którym nie bano się eksperymentów, tylko spotęgował to wrażenie. Lecz ten bełkot płynie swoim unikalnym tempem i flow, jest niekonwencjonalny i na dodatek płynie z ust człowieka, który ma coś do powiedzenia.
“Odkąd umarłem, twoje życie stało się dużo prostsze.”
I o ile “Cierp” nie jest drillowo-trapowym kawałkiem o zamawianiu złotówy, tak jest świetnym reprezentantem wkurwienia, goryczy i cierpienia związanego z relacjami damsko-męskimi. Featy nie wadzą. Obecność Pezeta jest znośna. Frosti wydaje się być tu obecny tylko dlatego, bo skumał się kiedyś z Mesem na wspólnej płycie z Holakiem i teraz czas na kulturalny rewanż. Nie jest wartością dodatnią, nie jest też powodem dla którego omijam kawałek szerokim łukiem. “Niedociągi Warszawskie”? Środowisko i jego krytyka, samotność, kobiety oraz narkotyki, które spajają wszystko w jedną całość. “Odkąd umarłem” – chorobliwa zazdrość zmieszana z żalem. “Pewnego dnia” – oplucie szarej masy, populizmu, “wy stado hien, jesteście na pasku konsumpcji – ja jestem na pasku CNN”. Będąc szczerym, można wymieniać i wymieniać w nieskończoność.
Narkotyki to tło Białego Tunelu, bez wątpienia. Przejawiają się dosłownie wszędzie, nawet w bardzo subtelnych detalach. Kobiety natomiast, niejako są jego twarzą i motywem przewodnim – ten temat pojawia się w praktycznie co drugim kawałku. Ale to zupełnie inny wymiar, gdzie Mes wystrzegł się prymitywnego podejścia, spłycania tematu, mizoginii, podwójnych standardów i uprzedmiotowienia.
„Raper z godnością od dziwek wyzywa z miłością”
I tutaj znienacka pojawia się punkt zaczepienia. “Niebywałe” – pomyślałem. Właśnie usłyszałem, najważniejszą rapową zwrotkę tego roku i cholera jasna, chyba jedną z najważniejszych w ogóle. I paradoksalnie – nie nawinął jej raper. Paulina Przybysz zasługuje w tym momencie na głośne chapeau bas, bo mimo że “nie lubi krzyczeć”, to dosadnie wytyka seksizm, hipokryzję, podwójne standardy polskiego hiphopu oraz to, że “statek seksista rymujący o pizdach nie schodzi z kursu”. I oby to nie był ostatni poważny “take” na ten problem.
I na sam koniec: “Ostatni raz”, gdzie Mes wbija szpilę w środowisko, mimo że ceni ten kąśliwy styl. Alyona podarowała nam chwytliwy chorus oraz wzruszającą zwrotkę, dobrą technicznie, lecz pozbawioną jakiejś większej ekspresji, do której przyzwyczaił nas Mes. Równocześnie ciężko nie odnieść wrażenia, że to on sam podsumowuje tę recenzję jednym wersem.
“dla mnie te tjuny – zakazany ejtisowy Pewex / lecz jak już robię? to masz tu najlepszy krajowy ever”