fbpx

Cactus Jack, Travis Scott – „Jackboys”, recenzja

Słowem wstępu odnośnie recenzji chcę zaznaczyć, że będzie ona podzielona na trzy części, tak jak projekt od ekipy z Cactus Jack Records. Jak ogłosił sam Travis Scott, otrzymamy trzy albumy kompilacyjne, po siedem utworów na dwóch pierwszych składankach i osiem na ostatniej. Dopiero przy trzecim albumie podsumuję całość, ze swoim stanowiskiem na temat projektu całej muzycznej rodzinki La Flame’a. Przechodząc do recenzji pierwszego “mini” albumu – nie chcę oceniać całego projektu, jak pisałem wcześniej. Skupię się jedynie na tym, co tutaj gra, a co akurat nie zatrybiło w całej machinie, bo tego akurat jest sporo.

Na sam początek zacznę od największego problemu, jaki mam z całym tym projektem. Może chodzi tutaj o jego długość? Może o to, że warstwa produkcyjna nie jest na takim poziomie jak inne albumy spod szyldu Cactus Jack? Otóż nie – moim największym problemem, wiążącym się z tym, co otrzymaliśmy od ekipy Travisa Scotta jest sam Travis. Nie sądziłem, że jako psychofan La Flame będę kiedyś musiał napisać coś takiego. Mój “romans” muzyczny z muzyką od Jaquesa zaczął się w okresie Days Before Rodeo i samego Rodeo. Do dziś nie uznaje, że którykolwiek jego projekt stał na wyższym poziomie niż dwa pierwsze mixtapy przed Rodeo i debiutancki album. Zarówno jego muzyka, jak i osoba są mi bardzo bliskie, przez długi czas uważałem go za swojego “idola” i jedną z ikonicznych postaci wśród nowej fali rapu. Wszystko co czułem do samego Travisa zmieniło się po wydaniu Astroworld – i tak, według mnie Astroworld jest najgorszym albumem w jego dorobku muzycznym (co wcale nie znaczy, że jest złe). Na tle innych amerykańskich płyt wypada genialnie, ale w samym zestawieniu z wcześniejszymi dokonaniami Scotta jest on kompletnie bezbarwny i przehypowany do granic możliwości. Po wydaniu teoretycznie “najważniejszego” dla Travisa albumu liczyłem, że znów usłyszę go gdzieś za pół roku może na jakimś gościnnym występie u któregoś z artystów… Bardzo się zdziwiłem widząc każdą większą premierę albumu zza oceanu, na której gościnnie pojawiał się sam La Flame. Prosto tłumacząc zaistniały efekt, Travis Scott zapadł w chorobę zwaną Quavo lub Migosom – dogrywa się każdemu jak popadnie na kolejne albumy przez co stał się monotonny i nudny. Kompletnie stracił ten swój hype, powodowany wyczekiwaniem na chociażby jego refren, bo średnio co miesiąc otrzymywaliśmy od niego jakiś gościnny występ. Jednak chyba największym bólem dla mnie, jako dla fana jest fakt, że stał się on po prostu idealnym przykładem “produktu”. Gdy ktoś poprosi was kiedyś, żebyście podali przykład artysty, który najlepiej się sprzedaje, to Travis jest idealną odpowiedzią na to pytanie. Oczywiście staram się zrozumieć, że korzysta ze sławy, na którą tak ciężko pracował, ale chyba są jakieś ograniczenia. Ilość kontraktów jakie zawiera zniszczyła w moich oczach tego artystę, który budował wokół siebie taki wątek tajemniczości, wyalienowania od sceny, który skupia się na muzyce. Teraz Travisa można zobaczyć już dosłownie wszędzie, czekam jeszcze na moment, w którym zacznie prowadzić jakiś program tak jak Offset. Jak to wszystko ma się do najnowszego albumu, którego de facto jest główną twarzą? Niestety jest dokładnie tak, jak było przez ostatni rok. Jeżeli ktoś liczył na powiew świeżości, na coś nowego i oryginalnego od reprezentanta Houston, to dostanie dosłownie ten sam, oklepany patent, jaki był na Astroworld, czy też na każdym gościnnym występie Trava w ciągu ostatniego roku. Oczywiście faktem jest, że nadal brzmi to dobrze, pod względem muzycznym, czy pod kątem samego rapu i jego techniki, ale to nic nowego jeżeli chodzi o Travisa. Jego największym atutem była eksperymentalność, czego nauczyło nas Rodeo i Birds in the Trap, a tutaj dostajemy dosłownie ten sam odgrzany kotlet. Jeżeli tak ma wyglądać jego udział w całym tym projekcie to raczej nie będzie on jego motorem napędowym.

Skoro nie Travis to kto świeci najjaśniej na kompilacyjnym albumie “Jackboys”? Odpowiedź jest prosta Don Toliver – pierwszą część całego projektu dosłownie zjadł ten młody, wchodzący niedługo na podium mainstreamu raper. Jego vibe jest dla mnie tym co utracił Scott przez ostatni rok. Idealna techniczna, świetnie dołożone adliby i zmienne flow – na utworze Gang Gang, którego twarzą miał być Sheck Wes, Toliver przyćmił zarówno jego, jak i samego Jacqesa. Swoim delikatnym refrenem przy tak agresywnym numerze i świetnym podkładem pod zwrotkę z Luxury Tax, stworzył cały klimat tego utworu. Nie będę tu nawet wspominał o tym jak dobrze brzmi on przy numerze Had Enough, współgrając z Offsetem i Quavo, którym przerwa od wydawania nowych rzeczy służy, bo wypadli tutaj w bardzo dobrym dla nich stylu. Na całej kompilacji równie dobrze prezentuje się wspomniany wyżej Luxury Tax i nieco gorzej, ale nadal wart uwagi Pop Smoke. Najgorzej w tym wszystkim niestety wychodzi Travis i Sheck Wes, którzy mają grać tutaj nie tylko marketingowo, ale i podniecać cały ten ogień muzyczny, jaki tworzy reszta ekipy. Niestety obaj odstają bardzo od reszty co słychać – w tym wszystkim wychodzi na to, że nie mieli oni za bardzo pomysłu lub też nie chcieli za dużo udzielać się na poszczególnych utworach, aby reszta mogła się wykazać.

Wartymi uwagi są też gościnne udziały na pierwszej kompilacji od Cactus Jack. Najjaśniej świeci tutaj prezes YSL Records, nauczyciel i magister Slime Language, czyli Young Thug. Jego gościnny występ wypada tutaj bardzo dobrze – idealnie wpasowuje się w klimat całego projektu, chociaż nie jest to niczym dziwnym, bo Thugger zawsze świetnie sobie radził przy boku La Flame. Lil Baby na remixie Highest in the room też daje sobie radę, bardzo “grzecznie” wpasowuje się w klimat utworu, który dodadkowo swoim wokalem i adlibami ozdobiła Rosalia, przez co sam remix jest całkiem dobry w odbiorze zwłaszcza przez rozszerzone outro. Jak wspomniałem wyżej na uznanie zasługują też Offset i Quavo, którzy zrobili sobie trochę przerwy od muzyki skupiając się bardziej na biznesach i kontraktach dając od siebie odpocząć słuchaczom. Nie jest to ich najlepszy gościnny występ, ale technicznie wypadają poprawnie przez co zaczynam nabierać nadziei, że zapowiedziane Culture 3 może być przełomem po ich solowowych projektach – zwłaszcza po tym jak Quavo zawodził zarówno na debiucie jak i gościnnych występach, dogrywając się gdzie popadnie i komu popadnie. Finalnie warto też wspomnieć o samej warstwie producenckiej, bo czego by nie mówić obecnie o Travisie to pod względem produkcji utwory czy też projekty, które wychodzą spod szyldu jego wytwórni są dopracowane do perfekcji. Nie dziwnym jest, że brzmienie tych utworów wypada tak znakomicie gdyż za mix, mastering oraz współprodukcję na całym projekcie “Jackboys” odpowiada Mike Dean, który ma za sobą już lata praktyki, platynowe albumy oraz współpracę z większością największych artystów ostatnich dwudziestu lat [do tego sędziował niezliczoną ilość meczów ligi angielskiej, niesamowity człowiek! – przyp. red.].

Słowem zakończenia – pierwsza część z trzech wypada nienajgorzej, na pewno możemy liczyć na jeszcze więcej i chcieć jeszcze więcej niż to, co dostaliśmy teraz. Don Toliver czy Luxury Tax już na ten moment pokazują bardzo dobitnie, że będą lśnić na całym albumie. Co do samego Scotta raczej nie spodziewałbym się tutaj “ognia”, czegoś co mogłoby nas zaskoczyć. Ten sam, stabilny Travis Scott, który moim zdaniem powinien odpocząć od muzyki i wrócić do swojego starego tempa pracy. Miejmy nadzieję, że tak też się stanie i zaskoczeniem będzie kolejny solowy projekt, który da nam nowe oblicze Travisa. Jak to ujął jeden z amerykańskich dziennikarzy muzycznych: La Flame jest artystą, który jeszcze nie pokazał wszystkiego i w dalszym ciągu szuka swojej najlepszej kreacji muzycznej – tego życzę właśnie Travisowi na ten nowy rok, aby znów zaczął szukać i eksperymentować, bo to wychodziło mu najlepiej, a jego fani w większości za to uznawali go za jedną z czołowych postaci nowej generacji rapu.

Zeen is a next generation WordPress theme. It’s powerful, beautifully designed and comes with everything you need to engage your visitors and increase conversions.