Jestem daleki od przypisywania Żabsonowi wszelkich możliwych zasług dla polskiej sceny z nadzieją, że takie lizodupstwo zaowocuje w przyszłości. Bądźmy ze sobą szczerzy, to mija się z celem, a poza tym jest oszukiwaniem samego siebie. Faktem jest jedno – co by o nim nie mówić, takich jak on można policzyć na palcach jednej ręki. Kontrowersyjnych, polaryzujących, charyzmatycznych, JAKICHŚ. Dlatego tym razem wychodzę na przeciw wszystkim truskom oraz eliciarzom i mam zamiar spropsować ten wielki kontener na ego oraz naczelnego konesera soczków Grail Pointu. Bo mogę.
He got the whole cake
Znacie ten moment, gdy siedzicie najebani na imprezie, a ziomek odpala bit z telefonu? Nagle zaczynacie do niego nawijać jakieś totalnie losowe pierdoły dla beki – mniej więcej tym jest Ziomalski Mixtape (pozdro Klon). Lecz zasadniczo nie widzę sensownego powodu, by komukolwiek mogło to jakoś niesamowicie przeszkadzać. No może poza materią humoru, a jak powszechnie wiadomo, to chyba najbardziej subiektywna rzecz jaka istnieje. Lecz o to, co nie jest zabawne w myśl południowo-trapowej estetyki, a co jest – nie za bardzo widzi mi się przepychać. Takie projekty jak ten są potrzebnymi chwilami oddechu nie tylko dla artysty, ale też dla słuchaczy. Dominuje na nich przeswagowana trapowa przewózka, są nagrane na pełnym hiphopowym luzie, w przypływie chwili. To istotne, szczególnie w tym niezwykle napiętym środowisku, gdzie co chwilę coś się dzieje i czasami trzeba mieć tolerkę z tytanu, by nie przewracać co chwila oczami z zażenowania. Lub nie wstawiać Ero – Bez Przesady.
Żabson w kontraście z resztą
Wiadomo, sama konwencja wprawdzie wyjaśnia co, jak i dlaczego, ale nie usprawiedliwia niczego. Gdyby kierowano się tego typu rozumowaniem, skończyłoby się na tym, że tłumaczylibyśmy każdą możliwą chujnię w ten sposób; „A bo tak miało być”, „Buja? Ma bujać” – no sorry, ale nie. Samo łagodniejsze podejście w końcu jednak z czegoś wynika – te mankamenty są nam wynagradzane warsztatem, charyzmą oraz brzmieniem. Nawet w pewnym sensie pomysłowością, mimo że to mixtape jakich powstało z 10 tysięcy od boomu na trap w US. Wystarczy zadać sobie proste pytanie – kto z polskich raperów wpadłby na pomysł, żeby nagrać taki kawałek jak „Sexoholik” czy „Dziadyga”? Zresztą decyzja o pojawieniu się takiego viralowego, memicznego freestylu na płycie tylko potwierdza argument, że należy patrzeć na ten krążek na trochę innych zasadach.
Kto z polskich raperów dorównuje charyzmą Żabsonowi, na pewnych trackach wręcz zjadającego własne featy swoją wręcz przejaskrawioną pewnością siebie, kontrolą barwy głosu, kładzeniem nacisk na różnorodne akcentowanie wersów, zabawą intonacją, memicznymi ad-libami i głupawymi one-linerami? Jak słyszę wersy pokroju „Zielone liście, lecz to nie spinach, tylko rozluźniacz”, „Mam już tego dość, co podpisał polski président”, czy „Ale twardziel!” w „ULALA”, to po prostu nie mogę przejść obok tego obojętnie. Wszystkie wyżej wymienione cechy, to cechy tylko wąskiej grupy ludzi. A Żaba do nich niewątpliwie należy, więc wiadomo – za to klasycznie props.
Znów chciałby być głupi jakby nagrał pierwszy track
Sam nigdy nie był raperem regularnym. Już dawno przestałem się łudzić, że cokolwiek w tym temacie zmieni się na lepsze. Począwszy od początków jego kariery w podziemiu, przez blowup, do aktualnego stanu – zawsze wypuszczał numery pewnym utartym schematem. A ten, z tego co zaobserwowałem, ci bardziej rozgarnięci już dawno rozpracowali. Więc w wyniku swojego charakterystycznego sposobu bycia, podejścia do robienia rapu oraz wpływu muzyki na której się wychował, uwielbia uciekać się do skrajności, a przy tym często przesadzać. I na, załóżmy 10 kawałków wydanych po sobie, pierwsza połowa nadaje się do śmietnika, a druga połowa to małe arcydzieła. Prawdopodobnie dlatego jeszcze nigdy nie wydał albumu przełomowego, świetnego jako całość, dopracowanego od A do Z – polskiego pomnika trapu. Zawsze znajdzie się jakieś „ale” na trackliście, pośród genialnych numerów pokroju „DMT”, „Floyd Mayweather”, czy „Incepcji”.
W pewnym sensie, ten projekt jest niczym innym, jak personifikacją wszystkich wcześniej postawionych tez i spostrzeżeń. Nie mam zamiaru tutaj opisywać każdego kawałka po kolei – szanuję wasz cenny czas. Poza tym to trochę dorabianie ideologii do konstrukcji, spełniającej swoje założenia, ale prostej jak budowa cepa. Doceniam różnorodność stylistyczną, gdzie zwyklackie brzmienie „Hood Angel” (jak przystało na kawałek z Tuzzą) miesza się z naprawdę ciężką, wręcz darktrapową barwą „Tortu” i „ULALA”, bangerową naturą „Korei” i „Trapczanu” czy gangusowymi melodiami fortepianu na „Sexoholiku” oraz „Dziadyga Freestyle”. Myślę, że każdy znajdzie coś dla siebie w tym gąszczu tracków, co niewątpliwie jest… zaletą w wadzie.
Wyskakiwanie z lodówki? Zaskakująco mało bolesne
Ogólnie zauważyłem, że powoli przyzwyczajani jesteśmy do chorej liczby gościnnych zwrotek. Na tym albumie jest ich aż 22 (sick!), ale już wcześniej w mainstreamie takie postacie jak Tymek, Kizo czy Wac przyklepywały feat za featem, a niektórzy (ekhem, Szpaku) to wyskakiwali mi prawie z lodówki. Featy to ta sama śpiewka. Ich role są różne, ale większa część służy uzupełnianiu gospodarza, zamiast wychodzić na pierwszy plan. Pewne ni grzeją, ni ziębią, po prostu są. Tutaj w oczy rzuca się zwrotka Loco, która zebrała srogą burzę na Twitterze. Pomijając oczywiste kontrowersje – można było spodziewać się więcej, szczególnie, że stricte rapowo wypada on blado przy Żabsonie.
Niektóre za to bardzo dobrze wywiązują się ze swojego zadania, tym samym uzupełniając instrumental oraz koncept jaki stoi za kawałkiem. Najlepsze numery na płycie to te, które wychodzą temu patentowi na przeciw, gdzie Żabson jest jedynie tłem i daje większe pole do popisu swoim Internaziomalom. Najlepszym tego przykładem jest Leosia i Beteo na „ULALA” (jeez, wspominam ten track już z 4 raz). Jej mechaniczne, obojętne flow idealnie komponuje się z autotunem i tą aż za młodo brzmiącą barwą głosu. A ten krótki hook Beteo? W serii „Deconstructed” Rap Geniusa mieniłby się w kolorach jak tęcza, prześwietnie złożona zwrota.
To samo w kwestii wychodzenia na pierwszy plan można powiedzieć o Yzomandiasie i Karlo na „Torcie”, gdzie Żabson pojawia się tylko na refrenie. Nie można też zapomnieć o Janku Walczuku który skradł „Trzygłowy Joint na B24” swoim fenomenalnym refrenem. Od pierwszego odsłuchania nie może mi to wyjść z głowy. Hipnotyzujący shit! Sarius na „Pierwszym Tracku” powrócił z utęsknioną przez fanbase agresją, znaną ze starszych albumów i lepiej nie można było wybrać. Szczególnie, że lirycznie to wygląda (o dziwo) naprawdę w porządku.
Co nie gra i dlaczego?
No bo przecież jak zapowiedziałem wcześniej, coś musi. Selekcja – po co komu zapychacze? Nigdy tego nie zrozumiem. Przeciętne, generyczne numery jak „Patrz na mnie” są po prostu zbędne, mogłoby ich tu w ogóle nie być. „OBOK”? Słyszałem już 600 takich kawałków. „Joker”? Dajcie spokój. Tak po ludzku – doceniam dobre intencje, ale tych truizmów nie da się słuchać na trzeźwo. A ten mdlący, cukierkowy ton chyba powinienem przemilczeć. Ogólnie już o tym mówiłem – pół albumu mogłoby równie dobrze nie być. I nie jest to jakaś niebywale bystra obserwacja. Freestyle – Żabson się momentami powtarza, jakby używał przerywników na jakiejś walce free. Tylko Ziomalski Mixtape to nie walka free, a nagrany w studiu album. Już nie mówiąc o rymach częstochowskich pokroju zostałem-trzymałem. Trochę przypał, ale raczej z tych zjadliwych, zauważanych po czasie. Niesmak jednak pozostaje.
Słowem podsumowania…
Nie ma polskiego rapera, który mógłby dostarczyć 50 minut dobrego materiału przy takiej kulturze wydawniczej. Po prostu. To fanaberia odległych czasów, gdy premiera to było święto i wypadało dać na płycie spory materiał do przekatowania. Na szczęście, w dobie natłoku muzyki konkurującej ze sobą, era streamingów rozlicza przydługie (a przy tym nieregularne) albumy na śmietniku historii.
I taka jest prawda, nie tylko w polskim rapie. Dlatego nie za bardzo rozumiem, czemu raperzy zaczynają odchodzić od krótkich epek, w końcu wspominamy je tak dobrze. Zero Starań, Monochromy, Odium, Trójkąt Warszawski, C30-C39, Tonfa, In Hajs We Trust 2 – nawet nie zdajecie sobie sprawy z tego, jak bardzo benefitują na długości w okolicach 30 minut. Niemniej jednak, przez całą długość płyty ani na chwilę nie straciłem wrażenia, że Żabson wie co robi. I wie jak to robić. Płyta z kategorii raczej tych dobrych, balansujących na krawędzi, które ciężko jakoś ciężej skrytykować – ale też i spuszczać.
̶d̶o̶b̶r̶e̶