W poszukiwaniu dojrzałości muzycznej
Yung Lean należy do grona artystów, którzy całkiem udanie potrafią zbudować narracje wokół swoich projektów, powodując, że stają się one czymś więcej, niż przypadkową kompilacją utworów. Oczywiście mówię tutaj o czymś, co powinno być naturalne dla artysty, jednakże w ostatnich latach rynek muzyczny niemiło zaskakuje nas wylewem przypadkowych albumów, które są nimi tylko z definicji. Jest to jeden z powodów, dlaczego karierę Szweda od lat śledzę ze szczerym zainteresowaniem. Oczywiście głównym z nich jest fakt, iż mamy tu do czynienia jednym z praojców tzw. „soundcloud rapu”, terminu, który bardzo często jest przypisywany Lil Pump’owi lub innemu dziwnemu produktowi amerykańskiej sceny (co za absurd).
Mam wrażenie, że Lean od lat meandruje muzycznie po różnych stylach, za fasady przybierając oczywiście nurt cloud rapu, który dumnie niesie na swoich barkach i przedstawia na europejskich scenach już od 2013. Oczywiście dużą część sukcesu zawdzięcza również swoim przyjaciołom-producentom, czyli Yung Gudowi oraz Yung Shermanowi, z którymi tworzy on ikoniczny już kolektyw Sadboys. Jednak to wszystko dzieje się pod znaną nam ksywą – Yung Lean. Niewtajemniczeni mogą nie wiedzieć, że ta sama osoba tworzy również pod nazwiskiem Jonatana Leandoera oraz jest częścią zespołu Död Mark, a to już zupełnie inne gatunki muzyczne. Mając to na uwadze, od lat czekam, aż najbardziej skomercjalizowany z tych wytworów – Yung Lean – zaczerpnie od swoich innych artystycznych wypraw i doświadczeń, tworząc dzieło na miarę swojego talentu. Czy w ten sposób można zdefiniować jego najnowszy projekt?
Albowiem Szwed zawsze miał nosa do singli promujących pełne wydawnictwa, nie sposób ukryć, że zapowiadało się lepiej, niż dobrze
Już pod koniec 2019, Lean przypomniał o sobie wybitnym utworem „Blue Plastic”, który finalnie nie trafił na album (wielka szkoda). Machina promocyjna ruszyła w 2020. Przed pełnym wydawnictwem otrzymaliśmy 3 single o rozbieżnych stylach, które nie mówiły nam wiele o klimacie, w jakim będzie utrzymana płyta. Karty pozostałyby nieodkryte, gdyby nie niefortunny wyciek, na kilkanaście dni przed premierą (oficjalna miała miejsce 15 maja).
Album rozpoczyna się obiecująco, od charakternego „My agenda”, które z przytupem w formie przesterów wprowadza nas w świat psychodelicznych wędrówek po dźwiękach, za które przez trwanie całej płyty odpowiedzialny jest whitearmor. Widząc tę ksywę, powinniśmy być spokojni o warstwę produkcyjną i rzeczywiście jest ona utrzymana przez większość czasu na niezłym poziomie. Do czasu zanim Lean nie zdąży się rozleniwić podczas drugiej części albumu, doświadczamy jeszcze poprawnego „Yayo” (na którym mial znaleźć się Playboi Carti, ale jego label postanowił, że do tego nie dojdzie), chyba mojego ulubionego utworu, czyli singlowego „Violence” oraz „Acid at 7/11”, który ratuje się chwytliwym refrenem, a refreny to zdecydowanie konik Szweda, który jest tego świadomy, bo sam autokrytycznie nawija:
„Can’t write a song, only do hooks”
Yung Lean – „Agony”
Mocno przymykając uszy na bezpłciowe „Outta My Head” i tylko troszkę ciekawsze „Dance in the Dark” można się pokusić o stwierdzenie, że przez pierwszą połowę album jest poprawny, ale nie pozbawiony kolorytu. Natomiast po świetnym tytułowym numerze doświadczamy już jedynie tendencji spadkowej. „Hellraiser” rozpoczyna się z przytupem, natomiast po pierwszych linijkach Lean chyba nie do końca wie co zrobić dalej, więc mamrota jeszcze w jednostajnym tempie przez kolejne dwie minuty. „Dogboy” i „Iceheart” to niewyraziste, trapowe odbicia „Pikachu” (singla), który na dodatek jest zdecydowanie bardziej catchy. Dalsza (chyba najgorsza) część albumu musi być wynikiem zbyt częstego przebywania w studiu z Bladeem, co podczas odsłuchu skutkuje bólem, płaczem i zgrzytaniem zębów. I nie dlatego, że są to utwory, których nie da się słuchać, tylko po prostu nie ma w nich nic, co budziłoby chęć słuchania ich ponownie.
Finalne odczucia mam bardzo ambiwalentne
Bardzo chciałem wystawić temu albumowi pozytywną opinię, ale niestety nie mogę. Yung Lean nadal nie trafia do bramki, tylko z maniakalną precyzją obija słupki. Z bólem serca stawiam go w kategorii przeciętnych albumów, co jest wyraźnym spadkiem po dość udanym „Poison Ivy”, do którego zdecydowanie częściej i z większą chęcią będę wracał.