Zaledwie 4 miesiące dzielą debiutancki album grupy Almost Famous od stuknięcia okrągłych 5 lat i nie sposób nie odnieść wrażenia, że w ogóle całe to przedsięwzięcie jest swego rodzaju jednym z największych fenomenów społecznych w kulturze hiphopowej od czasów nie wiem, może Quebo z przełomu Ekle-Egzo i forsowania „dwukropek fał”. AF osiągnęło w podziemiu status tak kultowy, że ludzie aż wpisywali sobie Almost Famous jako religię na Facebooku, onelinery stamtąd latały regularnie po necie, a konsensus rapowego community był dosłownie jednogłośny, co zdarza się niezwykle rzadko — album był niezaprzeczalnie zajebisty i zapisał się na stałe w kanonie polskiego hip-hopu jako pozycja z gatunku „must known”, okupująca pozycję między TOP10 a TOP20. Po prostu pogrom.
W tym bloku powinienem teraz tłumaczyć, ze względu na charakter informacyjny recenzji, czym jest AF, a raczej czym było swego czasu; że to ogólnie sequel zapoczątkowanego przez poprzednika punkowego pierwiastka w rapie, oparty o sample rockowych zespołów, bunt przeciw społecznemu statusowi quo, obowiązującym trendom oferującym alternatywne rozwiązania dla problemów młodych, średniozaawansowanych oraz będących już jedną nogą w grobie Polaków — złość i wkurwienie w czystej postaci, zmieszane ze spontanicznym „kurwa, spierdalać jeden z drugim // i tak te łby nie skumają, to co ja się, kurwa, będę silił na jakieś mądrości z pizdy”, czy osobistymi przemyśleniami Laika na temat swoich ostatnich doświadczeń z terapią alkoholową. A to wszystko zbudowane na fundamencie fenomenalnych produkcji Soulpete’a, jednego z najlepszych producentów w Polsce, jeśli nie w Europie.
Można pomyśleć „wow, te ksywy są tak dobre, opiekuje się tym DJ Eprom i Def Jam, zamysł stoi już na pewnym gruncie, to się nie może nie udać!”. Błąd — przeceniasz polski rap. Wy wszyscy wiecie, jak kończą się takie sequele. Tak, wy, w szczególności słuchacze polskiego hibobu, którzy zjedli zęby na Antihype 2, na Ogrodach 2, na Art Brucie 2 i niedługo zapewne zjedzą na Imprimatur 2. AF2 nie mogło być gorsze od tego grona.
Czy nowe Almost Famous było w ogóle komukolwiek potrzebne? Jest jeden duży problem, przez który ten projekt był skazany na porażkę — na pierwszej płycie powiedziano i wykrzyczano już wszystko. That’s it, materiał został po prostu wyczerpany, tyle. Ostatecznie w konsekwencji tego dostaliśmy „Bunt 2″ po kastracji, sztukę dla sztuki wypełnioną ogólnikami nie wnoszącymi praktycznie nic. I nie wmawiaj sobie, że jest inaczej. Fakt, na tle nudnawego Maty wyskakującego z lodówki, jeszcze nudniejszego Janusza Walczuka czy wypychanej na siłę przez branżę i bezbecki fors zoomerów Young Leosi, to wszystko wprawdzie jest jakoś bardziej zjadliwe, niż powinno być, ale kogo chcemy oszukać fałszywym poczuciem odniesienia?
Pojedźmy z grubej rury — jakich raperów i słuchaczy ma czelność jebać Bonson na trackach, gdy na „Królu Złoty” zaliczył jeden z największych regresów z raperów poprzedniej fali? Jak autentyczny jest gość, który cisnął Żabsona na koncertach, tylko po to, żeby potem dogrywać się takim typom jak Sobel i Zeamsone? Jakie inne wrażenie ma sprawiać typ, który swego czasu pewnie mianował się „technicznie kurwa TOP3 w Polsce”, a teraz nawija jednostajnie na częstochowskich schemacie A-B-A-B? Gdy usłyszałem „Kesz”, złapałem się za głowę, słysząc rymy skała-zaspała-szaman-szamam-zwała zarapowane w sposób tak wymęczony, że nawet gra słowna „Już kurwa jak zwała tak zwała // Jak zwała to zwała” poprzedzona „Idę przed siebie jak taran” brzmi komicznie. Nie pomaga mu też fakt, iż nie stał za większością numerów, tylko się do nich dopisywał.
Robienie z niego kozła ofiarnego jednak nie ma sensu, taki przekaz tylko zakłamywałby rzeczywistość. Fakt, stracił dużo na wiarygodności, przez ponad pół płyty jest wyprany z charyzmy, nieprzekonywujący i duka od niechcenia, lecz to jest miecz obosieczny tej płyty. Jeśli Bonson ciągnie tę płytę w dół tragicznym delivery, to trzeba mu przyznać że jednocześnie ciągnie ją w górę m.in świetnymi refrenami zapadającymi w pamięć, dzięki którym te numery zyskują sznyt „hymnów” z brudnych ulic. Zwrotka na „Keszu” pozostawia niesmak, ale krzyczany bridge ma żywe tempo, którego bardzo brakuje na trackliście. Impet refrenu „Watahy” wgniata w ziemię, nie mówiąc o chwytliwym, powtarzalnym patencie w „AF11″. Nawet pomijając już te pojedyncze wstawki, przecież jeden z najlepszych numerów na płycie to „Offline”, który jest solowym popisem BonSoulu pod praktycznie każdym względem. Aż chce się powiedzieć: „nie można było tak od razu?”. Gdyby tylko AF2 zostało nagrane z takim nastawieniem, takim polotem i energią jakie prezentuje ten track, to może nie mówilibyśmy wtedy o zawodzie.
Natomiast Laik się zmienił. Sam przyznaje, że lepiej pisze mu się zwrotki na trzeźwo, zwraca uwagę na to, że są one znacznie lepiej poukładane niż wcześniej. Jest w tym ziarno prawdy, technicznie to absolutnie top, a każda zwrotka napakowana jest wielokrotnymi. Nawijka również uległa poprawie. Ta jest znacznie żywsza, bardziej energiczna, mniej w tym meandrowania po bicie, więcej charakteru i bezczelności w całym wrażeniu, jakie sprawia. Gdyby wyjąć ten element jego rapowego „ja” i wsadzić do jedynki, nie mówilibyśmy o bardzo dobrym projekcie, a wręcz o generacyjnym. Tylko co z tego, skoro lirycznie Mar jest cholernie niebezpośredni? Jak na tak bezpośredni kolektyw jak AF, jest to zupełnie nielogiczne.
Laik tekstami na AF2 maluje jakiś krajobraz, ale zawartość tego świeżo malowanego płótna wygląda jakby przejechano po nim tłustą dłonią. Nigdy nie miałem większego problemu zrozumieć co Glajder miał ma myśli na Milczmenie czy AF1, jednak tutaj naprawdę nie mam zielonego pojęcia, do czego zmierza połowa wersów, zresztą podobnie miałem na Diamondlife. Z tą różnicą, że ono było bardziej osobistym krążkiem, nawiązującym do przeszłości, więc logiczne, że miało prawo być bardziej zawiłe i wymagające. Na pewno nie sugeruję, że zwrotki Laika powinny być banalne i „łatwo dostępne”, bo to byłoby bluźnierstwo. Nie jestem tylko do końca pewien, czy taka forma na pewno sprzyja projektowi o takim zamyśle. Zresztą tak samo jak Bons, Laik również nie obył się bez wtop i przebłysków geniuszu, po prostu w jego przypadku proporcje są ułożone trochę inaczej.
Nie potrafię zrozumieć, jak można było usłyszeć przy finalnym odsłuchu „Tempo” i zdecydować się puścić to dalej. Powtarzające się regularnie „Tempo” w hooku Laika jest zakopane w mixie, brakuje mu głębi, brzmi przez to wręcz karykaturalnie i bez mocy. Szkoda, bo brakiem ostatecznego szlifu pogrzebano naprawdę bardzo dobrą drugą zwrotkę i refren. Nie wspominam już o spektakularnej katastrofie jaką jest „Powertrip” wybrany na pierwszy singiel po rocznej przerwie; numer jednostajny, nieciekawy, na dodatek okraszony najbardziej przypałowym strzałem ostatnich lat. „Powertrip — ty pa na patusa, patrz jak się rusza // Patrz jaki śmietnik, to syn alkusa // Chuja ma w uszach, słucha Palucha — porucha po śmierci”. Za przeproszeniem, ale co to kurwa jest, 2016 rok? No chłopie się obudziłeś, zapłon jak diesel na mrozie. Dajcie spokój, finezja na poziomie „how do you do fellow kids?”.
Mówiąc bardziej ogólnie o trackach, poza numerami, które są warte propsa i tymi gorszymi, repertuar okupują takie pozycje jak „Feel So Good”. Kawałek tak zwyczajny, że gdyby zniknął nagle z płyty, jak u Kanye Westa, to nawet bym nie zauważył. Druga połowa AF2 w ogóle jest znacznie lepsza, więc cała konstrukcja tracklisty zamiast uderzać od początku, rozkochać w sobie słuchacza na nowo i dać mu nadzieję, wrzuca go w grząskie bagno i każe mu się wygrzebywać z niego przez 18 minut, tylko po to żeby potem stwierdził na koniec że… w sumie nie było wcale tak źle.
Niezłe „Powieki” i wyrazistsza „Bandera” zalatują starym AF, nie sprawiają że łapie się za głowę jak Pep Guardiola po 5 bramce Lewego w meczu z Wolfsburgiem, lecz rzeczywiście brzmią jak coś, co mogłoby pojawić się na jedynce i nie przeszkadzać. „Waga” to FENOMENALNY numer. Pokazuje, jak powinno się odchodzić od sprawdzonej formuły, szukać nowych ścieżek, lżejszego brzmienia, przy tym nie idąc na niepotrzebne kompromisy, tylko płynąc jednym tchem w ten ukochany przez Pete’a samplowany blues-rock. Jarecki to chyba był stworzony do takiego brzmienia, absolutnie genialny pick na refren.
Zdziwiło mnie, że Soulpete nie podciągnął tego projektu jakoś znacznie za fraki do góry. Punkowo-hardrockowe podrygi zastąpił w kontrze wyżej wspomniany blues i garage rock, z którego momentami ulatywała finezja. Bity czasami sprawiały wrażenie, jakby nie pozwalały za bardzo raperom rozwinąć skrzydeł, tu na myśl przychodzi mi m.in wyżej wspomniany „Powertrip” i „Kesz”. Chociaż i tak jego czepiałbym się najmniej. Cegiełka, którą dołożył, prawdopodobnie była najrówniejsza z całej trójki. Na płycie słyszymy zdecydowanie więcej dobrych i świetnych produkcji, niż tych wzbudzających mieszane uczucia. Zawiedli raperzy, przeplatając naprawdę solidne występy z tragicznymi, ale nawet przy dobrych warunkach do rozkwitu formy, nie dając od siebie tyle co wcześniej.
I mógłbym się tak rozpisywać i rozpisywać, ale chyba nie warto. To po prostu musiało się tak skończyć, nastoletni bunt w wykonaniu zgorzkniałych trzydziestolatków mógł się udać chyba tylko raz. Mówią, że AF nie potrzebuje zmian czy rewolucji, że wkurwienie jest uniwersalne. Więc idąc tą drogą, nagłówków, kart z tekstami i zdjęć też nie będzie, bo mi się, kurwa, nie chce ich wklejać. Zrobię se blok tekstu, o, w tym miejscu, i chuj. Bo czekałem ponad pół roku na pierwszą płytę 8/10 w polskim rapie i dostałem festiwal totalnego beznadziejstwo-przeciętniactwa z przebłyskami od gości, którzy powinni zjeść i wypluć tę scenę. Rozumiem konwencję i wolność, doceniam kunszt i pewien rozwój — ale tak nie wygląda dobra płyta. Zła też nie. W sumie to całkiem spoko, ma swoje momenty. Ale czy rzeczywiście na to słuchacze czekali prawie pół dekady? I don’t think so, raczej kiepski spadkobierca jedynki.
6/10
highs: Musztra, Wataha, Waga, Offline, AF11, Bandera
big lows: Kesz, Decyzje, Powertrip, Tempo