My, Polacy, mamy niewiele towarów eksportowych. Aczkolwiek mamy to szczęście, że jednym z takich towarów, oprócz Wiedźmina i Roberta Lewandowskiego, jest scena metalowa. Niestety scena ta ma tendencję do rodzenia bliźniaczych dzieci. Odtwórczych bandów black metalowych jest więcej niż mogłoby się wydawać. Czasami na świat przyjdzie bękart — takim właśnie nieślubnym dzieckiem metalu jest zespół Dola. Narodziła się w Poznaniu, a dorastała już w stolicy piernika – Toruniu. Niespodziewanie wydała w lutym tego roku swój debiutancki album. Jest to jej pierwsze opus, które ujrzało światło, a raczej ciemność sławetnego metalowego undergroundu. Moim zdaniem sam projekt wyszedł nieco za wcześnie, dlaczego? To, co stworzyli artyści, da się określić marcowym powiedzonkiem – „W marcu jak w garncu”. Zupa, którą upichciło nam to trio (Stempol, Maras oraz Grono) w garncu ma swoją unikalną cechę. Każda łyżka smakuje inaczej. Wraz z progresją w opróżnianiu swojego talerza, głód wcale nie ustępował. Chciałem więcej i więcej – ba, gdy już naczynie świeciło pustką, ja poprosiłem o dokładkę. Niestety przyjdzie mi jeszcze na nią chwile poczekać. Drugi album został zapowiedziany, ale niestety jeszcze nie wiadomo kiedy podadzą do stołu. Dlatego chciałbym przekazać wam przepis na zupę Dola, bo sam w sobie jest interesujący.
Składniki
Przygotowywujemy sobie:
- Sludge metal – dobrze by było, gdybyście znaleźli odmianę atmospheric w lokalnym sklepie.
- Post-Rock i Post-Metal
- Mroczny, rytualny ambient
- Black metalowe blasty
- Zimna ambientowa atmosfera
- Wokale czerpiące z hardcore punku
- Muzyka akustyczna
- Elementy Jazzu
- Drone’owe repetycje
Po zebraniu wszystkich tych składników wrzucamy je do kotła i powstaje nam Dola. Pewnie zapytacie: „Ale tak już?”. Bez chwili zawahania odpowiem: „Tak. I musicie improwizować”. Dla mnie to taka definicja pójścia na całość. Nieograniczanie się okowami gatunkowymi, bogate inspiracje i nutka szaleństwa. Moim zdaniem właśnie tak powstała Dola — jest jedną wielką improwizacją, ale nie ma w tym nic złego. Ilość gatunków, z których czerpie ten album jest wręcz przytłaczająca i nie wierzę, by w głowach artystów tak wyglądało to od początku. Znajdziemy tutaj elementy Jazzowe na „Tam mnie nie ubijesz”. Dronowe sekwencje na „Gdy wszystko się skończy, oni nadal będą chodzić”. Uwierzcie mi, to tylko wierzchołek góry lodowej. Jak na sam post-metal, brzmienie jest naprawdę unikalne. Nie sposób porównać je do Cult of Luna, Neurosis czy Isis – chłopaki wykształciły swoją własną woń metalu.
Przystępujemy do konsumpcji
Początek albumu to majestatyczny „Olbrzym”. Tekstura dźwięku wraz z trwaniem utworu stopniowo narasta, staje się coraz bardziej szorstka. Dola nie chce nas wodzić za nos. Nie próbuje się z nami przywitać. Zostajemy uraczeni przesterowaną gitarą, która wraz z przytłumionymi wokalami tworzy ponurą atmosferę. Powoli mgła się przerzedza, a my zaczynamy dostrzegać tytułowego Olbrzyma w pełnej okazałości — sekcję rytmiczną. Wszystko wydaje się, jakby było coraz bardziej klarowne, ale to tylko iluzja. Złudna spokojna atmosfera już zaraz nas zaskoczy, wyciągnie asa z rękawa. Wyobraźcie sobie, że tułacie się w całkowitej ciemności i trafiacie na ogromną ścianę — ścianę dźwięku. Czujecie, że zaraz się na was zwali — ale nic nie możecie zrobić. Tutaj wyłania się moim zdaniem najważniejsza cecha Doli. Ich przejścia z downtempo do breaku i samego „rozpierdolu”, to istne przeżycie. Psychodelia, uczucie zagubienia — to coś, co towarzyszy nam przez cały projekt. Podczas pierwszego odsłuchu byłem dosłownie zdumiony, że z tak wolnego tracku można wyjść tak stylowo i gwałtownie do łojenia w gitarę. Wokale brzmią, jakby ktoś był opętany, albo jakby nagrywali wraz z czwartą osobą, którą po prostu torturowali podczas nagrywek. Gitary blastują na całego, a następnie melodia zwalnia… Ten track określiłbym jako labirynt. Nie wiemy którędy wyjść, więc odbijamy się od ściany do ściany. W końcu pojawia się melodia na gitarze, która prowadzi nas do wyjścia swoim łagodnym tonem. Wiemy, że już po wszystkim.
Same wokale to też coś, co musimy przedyskutować — emocje to słowo klucz. Ilość cierpienia i „szaleństwa” w głosie przyprawia mnie o dreszcze. Tak samo, jak przyprawia ten album o kolejny smak. Artyści nie próbują się ograniczyć, zmieścić w danej tonacji. Dosłownie brzmi to tak, jakby opętał ich demon. Czuć w tym ogromną energię – a co najważniejsze – dalej brzmi to naturalnie. Chłopaki puszczają wodze fantazji i w rezultacie powstaje coś naprawdę unikalnego. „Olbrzym” jest nierówny — ale nie w jakości, a samej linii melodycznej. Chowa się pod wodą (tam go nie ubijesz), by zaraz znów wyskoczyć ponad taflę. Track jest amplitudą, zgrabnie żongluje wyniosłymi, jak i „skromnymi” częściami. Dawno nie czułem niepokoju po przesłuchaniu jakiegoś utworu. Dola to robi — szokuje, straszy i sprawia senne koszmary. Bezpośrednio wymierza celne punche w odbiorcę i to od niego zależy czy je dumnie przyjmie, czy upadnie. Nie jest to materiał przystępny dla każdego, to na pewno. Aczkolwiek takie perełki warto znać, dla samej świadomości tego, co tam dzieje się na naszym polskim podwórku.
Kolejny track, który na nas czeka to „Tam mnie nie ubijesz”. Tutaj artyści za to postanowili pokazać się w barwach jazzu. Jeśli nie potraficie sobie tego wyobrazić – nie dziwię się, bo ja też nie mogłem. Track sam w sobie to chyba największa mieszanina gatunkowa na całym albumie. Na początek wita nas jazzowy uścisk, potem typowe punkowe granie, a następnie już blast. Wszystko wydaje się, jakby tworzyło harmonię. „Dolowa” gitara, jak i wokale spinają ten album, tworząc z tego krążka spójny monolit, mimo że wachlarz brzmień jest tak szeroki. Sam utwór wzbudza we mnie niesamowite emocje. Aż chciałoby się porzucać bezwładnymi ruchami we wszystkie kierunki — tak jak prawdopodobnie wokalista podczas nagrywania ścieżek. Tutaj Dola kolejny raz pokazuje, że ze zmianą tempa nie ma żadnego problemu.
Przeskoczę jedną pozycję i przejdziemy teraz do „Dni Błogich”. Zaraz po rozpoczęciu kawałka miałem w głowie „czekaj, ja gdzieś to już słyszałem”. Przekonany swoją tezą przeczesuję komentarze pod albumem i widzę to jedno słowo — Diablo. Fani diabełka, gdy tylko usłyszą ten track, to od razu zrozumieją — „Tristram”. W końcu położyłem swoje łapska na bezstratnej wersji digital i to, jak rozbrzmiewają struny wewnątrz pudła rezonansowego — miód na moje uszy. Track ten jest najprzystępniejszy i „najłagodniejszy”. Czysta melancholia połączona z uczuciem skupienia się na nas całego świata. Przyspieszająca melodia tylko potęguje już wcześniej wspomniane uczucia. Wpadam podczas tego kawałka w istny trans, nawet nie wiem kiedy się kończy.
„Mistrzostwo we władaniu ogniem” — jeśli aranżację tego utworu uznamy za symbolikę ognia, to tak — chłopaki jak najbardziej wymasterowali tkanie płomieniami. Ten track, jako chyba jedyny, postanawia grać wokalem pierwsze skrzypce. Wykrzykiwane nihilistyczne hasła, opięte zgrabnym miksem, które rozpoczynają ten track, to właśnie idealny przykład „cierpiącego” wokalu. Tutaj kolejne zaskoczenie, artyści uciekają się do throat singingu, chociaż trochę brakuje mu do tego mongolskiego. Naprawdę nie spodziewałem się tutaj takiego elementu, a uważam, że jest jednym z tych smaczków, które czynią track dużo bogatszym. Następnie już tylko w górę, break i kolejna sinusoida linii melodycznej.
Tytułowy track „Dola” rozpoczyna się samplem zadania z hrabiną z Diablo II (Akt I). Lekkie wokale, które przeradzają się w wykrzykiwane „Uciekać muszę” i „I tam śmierć”, cóż. Jakkolwiek edgy nie brzmiałoby to na papierze — buduje to mroczny, zimny klimat. W pewnym momencie sam poczułem, że coś czyha na moje życie i muszę biec. W tym kawałku zdecydowanie gra najlepsza gitara. Zapada w pamięć, technicznie jest bardzo dobra – a sama kompozycja z wokalami powala. Sama aranżacja, sam track zwieńczony jest zagłuszonym gdzieś w tle dźwiękiem portalu z Diablo 2. Zanim się obejrzeliśmy, dotarliśmy do obozu łotrzyc, a tu końcówka albumu i jego największa wada.
„Gdy wszystko się skończy, oni nadal będą chodzić”. No cóż, podczas ucieczki, Dola z Czarodziejki zmieniła klasę na amazonkę (lub barbarzyńcę). Przestrzeliła sobie kolano kurewsko wielką strzałą. Może „oni” będą chodzić, ale ja na pewno na terenie tego tracku już nie postawię nogi. Koniec tego albumu jest zarazem jego największym defektem. Projekt można zdiagnozować tak samo, jak Filosofem. Część tego albumu, to po prostu niesamowicie jakościowa, jak i odkrywcza muzyka. Niestety zwieńczona jest niepotrzebną „puentą”. Varg zaserwował nam „Rundgang Um Die Transzendentale Saule Der Singularitat” czyli track, który de facto ciągnie się przez 25 minut. Ludzie dosyć zgodnie uważają, że owy utwór jest niczym innym, jak zapychaczem. Dola dostarczyła nam, co prawda, minut tych 6, ale i tak czułem się diabelsko wymęczony. Sam kawałek nic nie wnosi do albumu. Nie dość, że jako jedyny odbiega w konwencji czy pomyśle, to wydaje mi się całkowicie bezbarwny. Jest pozbawiony głębi, elementu nieprzewidywalności czy pomysłu na siebie, do którego ta grupa już nas tak przyzwyczaiła. Ot, jeden sampel specyficznie zmiksowanej perki, okalanej okazjonalnymi wokalami i różnymi ambientowymi efektami. Jako osoba, która gustuje w ambiencie, poczułem się zawiedziony. Występuje tam dosyć „dziwny” efekt dźwiękowy, który przykuł moją uwagę. Coś jakby skrzypienie drzwi, przypomniało mi to ten utwór. Polecam się z nim zapoznać. Świetnie ukazuje, jak właśnie ze skrzypienia można naprawdę wykrzesać iskry klimatu. Doli brakło myśli przewodniej, chyba sami się pogubili w tym utworze.
Podsumowanie
Dola to zdecydowanie moja ulubiona płyta tego roku, jeśli chodzi o metal, a zespół? Cóż, moim zdaniem napisał jak na razie kartkówkę, a czeka go jeszcze sprawdzian. Postawił sobie poprzeczkę dosyć wysoko i nie wiem, czy da radę ją przeskoczyć. Niemniej jednak, szczerze im tego życzę. Na początku wspomniałem, że album brzmi jak improwizacja, ale w tej improwizacji znalazły się pewne utarte schematy. Boje się, że Dola wpadnie w taki dołek, gdzie większość utworów będzie wyglądała tak: „Downtempo, break, downtempo”. Tutaj mam właśnie takie ambiwalentne odczucie. Każdy kawałek brzmi zgoła różnie, jest inaczej skomponowany. Nie wskażę dwóch tak samo brzmiących momentów, ale sam koncept jest dosyć podobny. Nawet najjaśniejszy element czy styl wypłowieje z biegiem czasu i nadużyciem. To, co określiłem ich najlepszą cechą, może szybko stracić swój blask i ostatecznie stać się ich piętą achillesową. Jeśli miałbym określić, czym ten band wyróżnia się spośród reszty, to ciągłą pogonią za własnym „ja”. Sami chyba jeszcze nie wiedzą, co chcą robić. Spektrum wokalne (warto wspomnieć, że śpiewają tam wszyscy członkowie), które prezentuje tutaj zespół, jest naprawdę duże. Gitara? Ma swój sznyt i unikalne brzmienie, gitarzyści czasami przechodzą samych siebie. Nie czuję się upoważniony do tego, by oceniać jakkolwiek perkusję, gdyż zwyczajnie się na tym nie znam. Naprawdę szkoda by było, gdyby taki band zaczął zjadać swój własny ogon. Nie będę wróżył z fusów, po prostu dam im szansę. Modlę się o to, by jej nie zmarnowali, gdyż jak dla mnie Dola ma swoje zadatki na zostanie właśnie wyżej wspomnianym Olbrzymem. Jedyne co mogę skierować już w stronę samych artystów: więcej eksperymentów, mniej ritual ambientu (albo lepszego!) i nie osiadajcie na laurach, wykraczajcie ile możecie poza strefę komfortu. Zarówno waszą, jak i słuchaczy.
mocne 8/10