Od premiery debiutanckiego albumu Schaftera minęły już 3 tygodnie i ciężko ukryć, że z wielkim trudem przychodziło mi zebrać się na tą recenzję. Wynika to z faktu, iż w sumie, to napisać o nim coś więcej niż to, co zostało już powiedziane, jest wręcz…sztuką. Odpalając ten krążek liczyłem na to, że zachwyt związany z najgorętszą ksywą ubiegłego roku będzie miał jakiekolwiek przełożenie na muzykę. Ale jak to już w tej branży bywa, po odsłuchu, ta nieoczywista metaliczność zawarta w okładce momentalnie zmieniła się w szary, mętny pejzaż. I absolutnie mnie to nie zaskoczyło.
Lecz aby zrozumieć całkowicie sytuację w której znalazł się 16-letni raper, warto przypomnieć sobie co w trawie piszczało dwa lata temu. Gdy młody Wojtek pukał do drzwi branży w 2017, a rok później pojawił się na salonach, w powietrzu czuć było trzęsienie ziemi.
Fenomen?
Wszechobecna fascynacja tworami przełomu lat 80’ i 90’ to nierozłączny element jego twórczości od strony wizualnej, jak i muzycznej, ale sam fenomen siedzi o wiele głębiej niż się może wydawać. Wchodząc do jego świata, pełnego oldschoolowych fur, ninetiesowej terminologii i masy odniesień do ówczesnej popkultury, musimy sobie przede wszystkim zredefiniować znaczenie nostalgii w kontekście jego twórczości. Nostalgii, jako tęsknoty za czymś, z czym nie miało się w ogóle do czynienia. W skrócie – wyidealizowanym wspomnieniem. I w momencie, gdy autor nawija że czuje się niezrozumiany przez rówieśniczki i robi muzykę o tym że robi muzykę, mając z tyłu głowy jego młody wiek, rzeczywiście ciężko dziwić się ilości tekstów o “twojej hoe która mówi mocniej”, “gettin’ head” i “double d’s”.
Pół żartem, pół serio, ponieważ uważam że to naprawdę oryginalny pomysł i w pewien sposób bronił się sam, ale mimo wszystko nie da się przejść obojętnie obok masy nietrafionych, buraczanych wręcz wersów, ponieważ po prostu wytrącają z rytmu podczas odsłuchu oraz zaburzają całą spójność utworu. I tak – audiotele też nie jest od tego problemu wolny, ponieważ granica pomiędzy nostalgiczną fantazją a przysłowiowym “pierdoleniem o niczym” przeplatanym zapychaczami, jest naprawdę cienka i niektórzy nadal się na nią łapią.
Nie można zapomnieć również o jego zapleczu na płaszczyźnie producenckiej, bo gdyby nie to zaplecze, to nie byłby w stanie przełożyć w stu procentach swojej wizji na ostateczny efekt. Dzięki temu, mimo że nie pozbawiona wad, jego muzyka sprawiała wrażenie tworu spójnego, jak i również autentycznego. Jednakże nie dajmy się zwieść. Afera z wieloma kradzionymi bitami, patentami oraz samplami w podziemiu pokazała nam dostatecznie, że kreacja super producenta-wizjonera, który „sampluje jazz”, trochę wyprała ludziom mózgi i zaburzyła im w pewien sposób percepcję, bo przecież ma tylko 16 lat i jest selfmadem.
Nie. wiek nie jest taryfą ulgową.
A jak przy starszych trackach to robiło wrażenie, tak niezbyt widzi mi się robienie polskiego “Kanye” z gościa, który tak naprawdę wrzuca randomowo saxa (o czym, jak na ironię, raz wspomniał w kawałku cirque du soleil) do ułożonych już klocków w FLu. I to w praktycznie co drugim kawałku. Normalnie, nie zwróciłbym w ogóle na to uwagi, bo z perspektywy słuchacza liczy się ostateczny efekt. Ale nie w momencie gdy to kozaczenie i producencka bragga daje się tak mocno we znaki. Już od dawna słyszymy flex na to „kto zrobił ten bit? yessiree I did”, czy „ciekawe gdzie mieszka ten typ co robi bity”. Oczywiście, jego produkcje mają unikalny feeling i są chwytliwe, za co oczywiście należy go docenić, ale o geniuszu nie ma mowy. Nie w obliczu tak utalentowanej konkurencji na polskiej scenie producenckiej oraz ze świadomością jak wygląda jej proces twórczy.
To co jest w nim takiego wyjątkowego, zapytacie?
Przede wszystkim – postać. Krótko mówiąc, pomysł na siebie. Zjawisko chłopaka cholernie na czasie, który twardo trzyma się w konkretnej konwencji. Jednocześnie jest kimś z tłumu, ale zarazem kimś takim, zupełnie nie jest. Sprawia wrażenie kogoś z naszej sceny, ale z drugiej strony – jest outsiderem. I niby nic specjalnego, nie? Ale jak tak rozejrzeć się po naszej rodzimej scenie to szczerze, goście tacy jak on, praktycznie nie występują. I warto sobie zadać pytanie, dlaczego?
Fenomen? Jak najbardziej. Ale, nie muzyczny, jak mogłoby się wydawać.
Płyta
Audiotele lepiej rzuć na nośnik / Rzuć na uszy, rzuć na głośnik / Rzuć na szczęście, rzut na smuty / Rzucić możesz jak już słońce zaśnie – dobiega z prywatnego weksla Schaftera w akompaniamencie świetnego, klimatycznego podkładu. Nineties pełną parą i trzeba przyznać, że to intro świetnie spełnia swoje zadanie. Czuć tu ponadprzeciętne wyczucie. Przede wszystkim, co w kontekście tej płyty jest cholernie ważne, ten kawałek jest jakiś. Ma w sobie tą charakterystyczną, nostalgiczną barwę. Sam raper decyduje się na wiele zabiegów wokalnych i nie boi się lawirować po bicie, co utwierdza w przekonaniu że aperitif to jeden z najjaśniejszych punktów audiotele.
Największe pozytywne zaskoczenie? geekin in the booth. Wszyscy wiemy że anglojęzyczne zwrotki w wykonie osób nienatywnych są po prostu sztuczne, dziwaczne oraz niemrawe (flagowy przykład – urboishawty), ale tutaj? O dziwo, jest bardzo przystępnie i czuć w tym polot. Ale to co zrobiło na mnie największe wrażenie, wręcz mnie urzekło, to bez wątpienia to, iż jest to swoista, mroczna interpretacja pozytywnego kawałka DJ Assault – Sex On The Beach. I sam fakt zdecydowania się na taki zabieg, jest nie mniej imponujący, w dobie powolnego wymierania koncepcyjności w muzyce.
Paradoksalnie, to na tyle ciepłych słów. Reszta kawałków po prostu się zlewa ze sobą jak wcześniej wspomniany “szary, mętny pejzaż” i będąc szczerym, nie ma za bardzo nad czym się rozwodzić. Na trackach z featami, co wspomnę w osobnym podpunkcie, Schafter po prostu się pogubił. Flagowym przykładem jest pager, na którym Wojtek próbuje wejść w skórę Młodego G, być hustla’, ale bez jego charyzmy i wrodzonej chamskości, to wychodzi po prostu, lekko mówiąc – komicznie i niepoważnie. Generyczne i wyprane z kolorytu chilltrapowe podkłady sukcesywnie przypominały mi z każdym następnym trackiem, jak warto było doceniać te unikalne hooki i klimat który był tak charakterystyczny dla jego pierwszych kroków. Tak, młody głos polskiego undergroundu definitywnie stracił pazur. Nie wspominając już o ratowaniu się niezbyt kreatywnymi porównaniami czy ogólnym odczuciu, jakim jest niewątpliwie repeat value na słabym poziomie. Do tej płyty nie za bardzo chce się wracać, nie ma ona jakiegoś charakteru, czegoś co by przyciągnęło na dłużej. Po prostu płynie, ale bez jakiejś większej gracji ani techniki. I to na mętnych wodach.
Odnoszę też takie wrażenie, że Wojtek muzycznie nie poradził sobie z hype trainem, w efekcie czego napisał ten krążek pod presją wydawniczą koncernów które go otaczają. Jakby totalnie utracił nad tym kontrolę. Po odsłuchaniu tego krążka po raz 5, 10 czy 15, to wrażenie jest nad wyraz silne.
Co jednak najbardziej razi w oczy? Zdecydowanie schematyczność. Odpalając kawałek z góry wiem (i ty też to wiesz), że będzie jakieś odniesienie do motoryzacji, popkultury, klasycznie coś “o niej”, coś tam wtrąci po angielsku i “rap o rapie” posypany szczyptą jakiejś wyimaginowanej sytuacji w losowym miejscu. I nie przeszkadzałoby mi to jakoś bardzo, w końcu to jest “core” jego twórczości, gdyby nie to, że to po prostu nie jest spójne. Nie ma żadnego punktu zaczepienia na dłużej niż 2-3 wersy. I jest to bardzo smutne, bo przecież gość słynął z konkretnej, artystycznej wizji, której ciągle się trzymał. Na audiotele natomiast jest chaos, jakby ta płyta była w pewnych momentach na pośpiechu nawinięta na free.
Featy
Schafter bardzo starał się dostosować do stylówki gościnnych raperów nie tylko pod względem stricte rapowym. W akcie zgonu in blanco słyszymy instrumental rodem z Tango i 1985. W tle bigosu leci nudnawy, generyczny, chilltrapowy bit, który przypomina to, czym raczyliśmy się przy premierze Pocztówki z WWA. cirque du soleil z Okim to charakterystyczne dla Młodego Wilka cięższe 808mki w stylu Wondagurl i dużo miejsca na techniczne popisy. Hook do double d’s wręcz krzyczy „Żabson!”, a pierwsze skojarzenie przy legendarnym już voxie Lex Lugera w pagerze to nic innego jak Belmondo – Gnocchi.
Ale czy to aby na pewno dobrze? Ten zabieg na pierwszy rzut oka może wydawać się bardzo przemyślany, ale spójrzmy na to od nieco innej strony. Raperzy, mimo że na gościnkach, to są de facto na swoim gruncie, przez co ostatecznie dostaliśmy tak naprawdę kawałki “karykatury”. Zwrotki niczym nie wyróżniające się, wręcz poprawne do bólu. Bez wyjątku, a mowa przecież o hiphopowych tuzach, które dały nam masę świetnego materiału – Taco, Ras czy Belmondoe to w końcu nie byle leszcze. I to jest spory problem.
Przechodząc do szczegółów – Ras poleciał poprawnie. Po prostu. Bez żadnych fajerwerków, przelotu rodem z 85′ ani jakiś niesamowicie błyskotliwych linijek, ale jest przystępnie i wpasował się w numer. I w sumie ten kawałek nie byłby taki zły, gdyby nie zwrotka Młodego Dzbana, która opiera się (zresztą jak zawsze), na masie oklepanych, schematycznych i pseudobraggowych porównan pokroju “ja X, ty Y” oraz „jak XYZ”. Nie wspominając o jakże charakterystycznym dla niego, ale zarazem odpychającym offbeacie, którego nawet ta chamska, brudna przewózka nie jest w stanie uratować.
Taco? Tak jak nas do tego przyzwyczaił – od ostatnich wydawnictw nie ma nic ciekawego do powiedzenia, więc swoją aktualną ułomność maskuje powtarzaniem w kółko wannabe błyskotliwych porównań i dość dziwaczną braggą. Belmondoe rzucił na przysłowiowym “wyjebaniu” 30 sekund featu i to był jeden z niewielu momentów na tej płycie w którym rzeczywiście poczułem naturalną charyzmę, a wersy pokroju “More, more, siaba-daba-da, amore” oraz “Siedzę se z Yomenem i słuchamy se Ramones” robią po prostu robotę, w tej chamskiej, samczej przewózce. Szkoda że tak krótka była to chwila, ponieważ krótko potem Żabson na double d’s rzucił zwrotkę tak nużącą, że prawie przy niej zasnąłem.
Z Okim jednak mam bardzo mieszane uczucia. Bez problemu radzi sobie z chaosem który sam sobie narzucił. Ten gość to sobie po prostu, kolokwialnie mówiąc, wymasterował do perfekcji. Na dodatek brzmi pomysłowo, ale niestety – przewidywalnie. Najbardziej boli jednak, że poświęca on warstwę tekstową na rzecz jak najbardziej pokręconego flow, przez co dostajemy ostatecznie zwrotkę Okiego z generatora zwrotek Okiego, gdzie podbitka goni podbitkę i przyśpieszenie goni nagły stop, poprzedzony różnorakim sylabowaniem i już klasycznym “woo woo woo”. Patrząc na to z innej perspektywy, to wynika właśnie z wyżej wspomnianego problemu – tego że raperzy są na własnym gruncie. I zasadniczo, o czym i jak ma nawinąć taki Oki czy Taco, w kawałku o… no właśnie. O czym?
I ciężko ich za to winić.
Słowem podsumowania
audiotele to przykry regres z niszowego phonku i lofi, do niezbyt kreatywnego chilltrapu. To efekt wielu czynników, nad którymi Schafter po prostu utracił kontrolę. Swoim kształtem, bardziej przypomina ładnie opakowany produkt, niżeli klarowną, artystyczną wizję. Która co by nie mówić – jest poprawna. Do bólu, ale jednak.