Dziś wybieramy się za Atlantyk, żeby zbadać nietypowe na rynku muzycznym zjawisko tak zwanych „nagrobków artystycznych”, czyli płyt pojawiających się po tragicznych wydarzeniach, związanych ze śmiercią danych artystów. Istnieją dwie opcje pojawiających się płyt „ku pamięci”; ludzie dostrzegają możliwość zarobienia dużych pieniędzy w celu opłacenia wytwórni, tłoczni czy producentów albumów, których ci nie zdołali finalnie wydać, a także kwestie prywatne – chęć upamiętnienia dziecka, a często nawet pewnego rodzaju zabezpieczenia finansowego rodziny zmarłego muzyka.
Marketingowo musi się to dobrze sprzedać. Na przykładzie Lil Peep’a – pierwszy pośmiertny album miał okazję wyjść rok po śmierci artysty, przy okazji filmu pojawił się kolejny materiał z niepublikowanymi dotąd utworami, a z informacji medialnych wynika, że rodzina Gustava szykuje już kolejny projekt. „Circles” Maca Millera, które odbiło się sporym echem, również odnalazło swoje miejsce wśród wielu słuchaczy amerykańskiego rapu ze względu na bycie ogromną inspiracją oraz idolem, jeszcze za życia, dla wielu z nich. Pod koniec ubiegłego roku spotkała nas natomiast kolejna z tragedii, związana ze śmiercią Juice Wrld’a, po której, tym razem rodzina rapera, zapowiedziała kolejny projekt artysty. Niemal bliźniacza sytuacja miała miejsce w przypadku jednego z czołowych strażników klasycznych brzmień rapu w Ameryce, czyli Nate Dogg’a, którego pozostawiona twórczość także została oddana fanom tuż po jego odejściu. Wracając do kwestii zarabiania, przy takich albumach temat staje się wręcz wielowymiarowy, ja również chciałbym spojrzeć na niego z każdej strony.
Biorąc pod uwagę powyższe przykłady artystów, oczywiście są one jedynie niewielką częścią tych, których statystyki i rozpoznawalność na wszelkich możliwych mediach społecznościowych – od Instagrama, przez Facebooka, aż po Spotify, niesamowicie zwiększyły się po ich śmierci.
Przy niedokończonej lub nieopublikowanej twórczości za życia, aż sama na myśl nasuwa się sytuacja zabezpieczenia finansowego rodziny. Jest to doskonała okazja, aby najbliżsi nie musieli się martwić o swoją materialną przyszłość, na co innym ludziom z łatwością przychodzi ocenianie moralności oraz tego, czy powinno się wydawać takie numery, czy może jednak nie. Najczęściej robią to oczywiście odbiorcy stojący z boku całej sytuacji, którymi nie targają emocje, niedokończone umowy, a także być może jest to dla rodzin jedyna okazja, żeby zachować przynajmniej cząstkę pracy, której nie zdążyło wydać na świat dziecko, w formie pamiątki. Z pewnością pojawiają się głosy z zapytaniem, czy dany artysta akurat w taki sposób chciałaby jakkolwiek zostać zapamiętany. Taka argumentacja jest ciekawa, ale kto może wiedzieć lepiej co wydać oraz w jakiej formie, aby była jak najbardziej zbliżona do upragnionej przez artystę, niż ukochana żona, rodzice, tudzież przyjaciele? Nawet na rodzimym rapowym podwórku mamy taki przykład – tata Leha stara się co jakiś czas publikować nikomu nieznane do tej pory numery zmarłego syna, jako swego rodzaju “pomnik” jego twórczości. Oczywiście fani pozostają maksymalnie wdzięczni, mając, chociaż minimalną okazję do pobycia z artystą i poznania muzycznej strony tego, czego wcześniej nie mieli okazji doświadczyć.
Powróćmy jednak za ocean. Tam jest to, przede wszystkim, ogromnym zjawiskiem w mediach społecznościowych. Każdy profil zmarłego, mainstreamowego rapera zostaje sprawdzony na Instagramie przez masę ludzi i zaczyna budzić w nich spore zainteresowanie, przez co dochodzi wielu nowych followersów. Nie inaczej jest z Facebookiem czy innymi kontami artysty. Warto w tym miejscu zadać pytanie, czy taki wirtualny nagrobek pełni rolę czegoś w rodzaju pomnika ku „pamięci”, czy może faktycznie utrzymania dalszej optymalnej „rozpoznawalność” w momencie wypuszczenia nowego materiału. Przecież w końcu gdzieś trzeba będzie ogłosić taką informację, a gdzie największe skupisko jego fanów? No właśnie, pozostanie na mediach społecznościowych.
Dla przykładu Juice Wrld w tym momencie ma 11.2 milionów followersów, a szkoda by było stracić taką armię przez usunięcie konta, prawda? Spójrzmy też na ten temat z innej perspektywy – przecież to dorobek, na który ktoś bardzo mocno pracował przez wiele lat swojej kariery, a jednocześnie stanowi ośrodek wspomnień z odbytych koncertów i tras. Czy my tak samo nie trzymamy zdjęć bliskich nam osób w albumach, na dyskach, bądź telefonach?
Dla fanów może to stanowić coś w rodzaju pamiętnika twórczości ulubionego muzyka, co oznacza, że musimy z czasem przyzwyczaić się do istnienia wirtualnych nagrobków. Czy ktoś się zgadza, czy nie – musi pogodzić się z tym, że będzie ich tylko przybywało.
Kolejną kwestią, którą również poruszyłem na początku tekstu, były wytwórnie. Tak, dla nich również jest to świetny interes. W końcu ktoś po śmierci podejmuje się strony produkcyjnej, marketingowej, a bez wątpienia staje się to dla nich produktem, który też trzeba jak najlepiej zareklamować i finalnie sprzedać. Tak, wiem, jak to brzmi przy takim temacie jak pośmiertny album. Jest to jednak usługa, z której każda ze stron musi się wywiązać. Osobiście, jedynym problemem, jaki dostrzegam leży tylko w wygórowanych cenach albumów czy dużej marży, w ramach pewności dobrej sprzedaży. Po raz kolejny pojawia się druga strona medalu – jeśli za dany produkt ktoś jest w stanie zapłacić daną cenę, jak można to poddawać jakiejkolwiek wątpliwości, by tego nie robić? Zagorzali fani oddadzą każde pieniądze za usłyszenie wcześniej niepublikowanych tracków, mimo że wiadomą jest celowe wykorzystanie tego przez osoby stojące po drugiej stronie.
Rynek muzyczny funkcjonuje niesamowicie dynamicznie, a dla słuchacza niczym dziwnym nie powinno być to, jak bardzo wykorzystywana jest w tym wszystkim ta przykra sytuacja. Na koniec dodać można tylko – spieszmy się słuchać artystów, tak szybko odchodzą (a ocenę zostawiam na pożarcie w komentarzach).