fbpx
fot. Kasia Mikołowicz (ig: @dscll)

Otsochodzi 2.5, czyli recenzja albumu „2011”

Otsochodzi jest dosyć ciekawym przypadkiem. To artysta, który ciągle się zmienia, poszukuje, jednak gdziekolwiek by się nie znalazł, zabiera ze sobą swój luz i vibe. Na początku był znany jako młody truskulowiec, porównywany do J. Cole’a, szanowany przez wszystkich boombapowców. Po dwóch projektach w takim klimacie nastąpił przełom. Janek z nadziei rapu stał się polską odpowiedzią na Lil Uzi Verta. Nowy Kolor wstrząsnął Polską. Połowa numerów z tego albumu była hitami, druga połowa by nimi została, gdyby nie cierpiały na zbyt mocną tracklistę, a gościnne zwrotki dogrywali najznamienitsi ze znamienitych. Potem przyszedł czas na mniej utytułowaną kontynuację w postaci Miłości, by w końcu dotrzeć aż tutaj. Nie wiem, czy jest to Otsochodzi 3.0, ale na pewno obserwujemy kolejny krok w muzycznej drodze jaką przemierza raper. Janek wziął wszystkie swoje doświadczenia jakie nabył na przestrzeni lat, rozejrzał się po mieszkaniu, stwierdził, że ma całkiem nieźle, po czym spalił pewne ilości wiadomej substancji i stworzył 2011.

fot. Monika Chrustek (ig: @creovantas)

Nie jestem pewien, którą odsłonę warszawskiego rapera lubię bardziej, jednak częściej na moich playlistach gościło „Nie/nie” niż „Polepiony”. Na szczęście ten album nie każe nam wybierać. Sam artysta uwielbia podkreślać, że nigdy nie będzie już tak jak kiedyś, jednak konsekwentnie okazują się to być słowa rzucone na wiatr, gdyż każdy krążek bardziej lub mniej czerpie z poprzednich. Tak oto, na najnowszym popisie Otsochodziego dostajemy sporo tribe’owskiego rapu, do którego Janek nigdy nie stracił drygu. Mamy też duchową poprzedniczkę ubiegłorocznej „Euforii” w postaci „Mów”, a nawet prawdopodobny odrzut z Nowego Koloru, jakim musiało być „Oopsy Daisy”, ze wszystkimi przesłankami, by odrzutem zostać. Jest coś, co łączy te dwa nurty, a zarazem stanowi kręgosłup całej dyskografii rapera. Tym czymś, a także czymś czym 2011 stoi jest luz.

Jeśli chodzi o muzykę, to luz ten jest różnie interpretowany.

Oprócz wspomnianego już trapu i czystego hip-hopu inspiracji jest niemało. Intro i Outro mogłoby być częścią jednej z elektronicznych składanek duetu Flirtini. Możemy potupać nóżką do dancingowego wręcz „Czego?”, a we „Wszystko co mam” doszukiwałbym się cloudu. Niektóre produkcje nawiązują do soulu czy jazzu, jednak tym, co cechuje większość z nich jest zachowawczość. Gdzieś zaplumka pianino, gdzieś przycichnie perkusja, ale zawsze wszystko z wyczuciem. Melodie są oszczędne i delikatne, budowane najczęściej kilkoma dźwiękami, zostawiają duże pole popisu raperowi. Na szczególne uznanie zasłużył niejaki Sem0r, który stworzył podkłady do wszystkich moich ulubionych utworów z tego albumu. To on zagrał ten dancing, o którym mówiłem, on niespodziewanie wprowadził dęciaki do refrenu „Pada”, budując wręcz podniosły klimat. To właśnie dzięki takim smaczkom słuchacz nie nudzi się, pomimo melancholijnego wydźwięku większości numerów.

Sam raper idealnie odnajduje się w podyktowanym przez producentów środowisku. Chętnie podśpiewuje i choć daleko mu do zostania polskim Frankiem Ocean, to w większości te refreny płyną. Fenomenem dla mnie jest natomiast Rosalie., której solowych dokonań nie jestem fanem, jednak za każdym razem, gdy pojawia się na tracku z Otso, wytwarza się między nimi niesamowita chemia. Ten duet powinien współpracować ze sobą jak najczęściej! Ważnym elementem w warsztacie Janka są też pitche, które już od lat wykorzystuje bardzo często. W Polsce tylko Barto’cut umiałby chyba z podobnym kunsztem użyć zawyżonego lub zaniżonego głosu, podstawić go pod właściwą zwrotkę lub użyć jako głównego wokalu. Zabieg niby prosty, a jakże efektywny i znów niepozwalający odbiorcy zasnąć. W sferze technicznej nie ma fajerwerków, dwójek jak na lekarstwo, flow raczej nie przyśpiesza, czasem trzeba nadgonić sylaby pojedynczym tripletem. Raper dostosowuje się do podkładów, pozwala im się ponieść, cierpi na tym jednak charyzma, której i tak nie dostarczał za wiele.

fot. Kasia Mikołowicz (ig: @dscll)

Tym, na co choruje nowa szkoła rapowa w Polsce niezmiennie jest liryka.

Otsochodzi również nie wyłamuje się ze schematu, serwując co najwyżej nieprzekonujące braggi, strzały w niebo tudzież zawistnych sku*wysynów, których boli jego sukces. Tematycznie oscyluje wokół tego, że ma pieniądze, ma kobietę, ma sławę, ma ciepło w domu. Płyta praktycznie bez wersów, które mogłyby zapaść w pamięć. W zajawce albumu na AsfaltShopie Janek twierdzi, że nie mogę tu znaleźć zainspirowanych czymś elementów, ja jednak będę je znajdował zawsze tam, gdzie polski raper nie odmieni rzeczownika. Przykro mi, ale tylko Belmondziarz lub schafter nie wywołają u mnie zażenowania nawijając, że żują hubba-bubba mega long, a jakaś pani znowu pyta ich czy puszczą Travis Scott. Na szczęście takie wybryki usłyszymy tylko na jednym utworze, reszta tekstów po prostu wleci jednym uchem, wyleci drugim.

Wspominałem już o pięknie śpiewającej Rosalie., album jednak jest okraszony kilkoma innymi występami gościnnymi. Na tym samym numerze co wokalistka udzielił się też Oki, a największym minusem albumu jest fakt, że dał tylko cztery wersy. To jak idealnie jego twarda, techniczna nawijka kontrastuje z wyluzowanym Otsochodzim powinno być wykorzystane po stokroć bardziej. Young Igi był po prostu Young Igim, umie dać dużo lepsze zwrotki niż położył na „Oopsy Daisy”, która notabene jest przeze mnie po raz trzeci wspominana w negatywnym kontekście. Młody Jan współtworzył bit do swojego numeru z Szopeenem, gdzie panowie stworzyli duet na równych prawach, wymieniając się zwrotkami i refrenem. Sam kumpel Janka zaciekawił mnie swoim „wstrzymywanym” flow z pierwszych wersów, występ na plus. Ostatnim z goszczących na 2011 wokalistów jest Julian Uhu, postać mocno undergroundowa.

fot. Kasia Mikołowicz (ig: @dscll)

Nie mam się do czego przyczepić, chociaż zakochać to się nie zakochałem.

Jeszcze zanim podsumuję muszę poświęcić osobny akapit na moich dwóch bezwarunkowych faworytów, obu wyprodukowanych przez Sem0ra. Pierwszym z nich jest „Kevin”. W tym numerze gra wszystko, począwszy od elektronicznego
i pulsującego, ale zachowującego naturalność podkładu, przez zaśpiewującego refren Otso (inb4, dobrze, że domu rymuje się z domu), aż po klip, który oglądałem może dwa razy, a i tak widzę poszczególne klatki podczas odsłuchu na Spotify. Będzie słuchane do kakałka i oglądania zasp w grudniu, oj będzie! Ostatnim wyróżnieniem nagradzam oczywiście utwór „Warsaw Local Boy”. Ten numer pasuje do tej płyty jak pięść do nosa. Na trackliście znajduje się między dwoma najtwardszymi truskulami, a wchodzi jak zły. Nigdy nie umiałem się rozeznać w podgatunkach muzyki gitarowej, ale którymś z nich na pewno można to określić. Energia, disortion na wokalu, prosty refren – fajne! Kolejny po Bedoesie i Wacu raper, który nieśmiało chciałby zostać punkowcem i życzę mu jak najlepiej.

No to tak. Nie jest to album przełomowy, nie zaszokuje on nikogo. Cytując recenzyjnego klasyka: fajnie się słucha, przyjemny klimat. Na pewno warto dać temu szansę, bo można się zakochać w tych podśpiewywamych refrenach. Można też stwierdzić, że nudne i bezpłciowe. Ja jestem bliżej tego pierwszego, jednak wydaje mi się, że wciąż młody Jan ma papiery na to, żeby rozwinąć się jeszcze bardziej, w kierunku, który akurat uzna za odpowiedni. Gdzie by nie poszedł, tam się odnajdzie, a jeśli zaśpiewa refren z Rosalie., to ja to sprawdzę na pewno!

Korekta: Paweł Jakulewicz

Zeen is a next generation WordPress theme. It’s powerful, beautifully designed and comes with everything you need to engage your visitors and increase conversions.