Hucznie ogłaszany, najnowszy album DJa Khaleda zapowiadał się bardzo ciekawie. Gościnnie Drake, Lil Baby, Justin Timberlake, Cardi B — wyglądało dobrze. I choć w powrót do czasów świetności Khaleda nikt raczej nie wierzył, to tak nijakiego albumu jeszcze nie było.
Owszem, jest kilka singli, które będą nieźle banglać w radiach i na letnich wypadach, ale jest to jeden z tych albumów, których nigdy więcej w całości nie odpalę. Tam dosłownie nic się nie dzieje, gdyby nie gościnki to dałbym jedną z najsłabszych not. Wygląda tragicznie, co? Znajdziemy jednak dobre strony tego materiału.
Co tak w ogóle dostaliśmy?
Jak przystało na artystę pop i DJa dostaliśmy garść singli ubranych w album. Jako słuchacz rapu, gdzie często dostajemy albumy w formie całej historii (Czuz Tu Daj Najs VNMa) czułem niesamowity ból, gdy tracki następujące po sobie dosłownie nie miały żadnego związku z sobą. Ja rozumiem, że nie każda płyta musi być storytellingowa i mieć określony temat, ale ta konkretna momentami brzmi jak moja playlista, w której po Ekipie słucham AC DC. Wiadomo, że jest to producencki krążek Khaleda, na którym tracki nie muszą być spójne, aczkolwiek amerykański producent już pokazywał, że potrafi tworzyć bardzo dobre i uporządkowane albumy. Świetnymi przykładami są projekty Kiss The Ring, Sufferign From Success.
Jestem pewien, że artyście z ambicjami amerykańskiego producenta zależało na spełnieniu muzycznym, a nie na zebraniu kwitu z amerykańskiego ZPAV-u i singlach, które będą latać w radiu u fryzjera. Może się mylę. Przejdźmy do sedna, czyli co tak naprawdę otrzymaliśmy.
Dlaczego te kawałki są tak długie?!
Wygospodarowałem aż odrębny nagłówek poświęcony monotonności. Single trwające pięć minut, które spokojnie mogły zmieścić się w trzech. Przez taką rozpiętość czasową te kawałki stają się nudne. „THANKFULL”, „BODY IN MOTION”, „I CAN HAVE IT ALL” — przy czwartej minucie można zasnąć i ma się wrażenie, jakby te bity trwały wieczność. Porównałem to sobie z fizycznie krótszymi singlami, które o wiele lepiej się prezentowały. Z pewnością niektore numery można skrócić tak, by słuchacz nie zasypiał podczas odsłuchu.
Tracki do auta
Jesteście po przeczytaniu dwóch dość niepochlebnych akapitów. Fakt, album w całości jest słaby, ale gdyby wyodrębnić każdy utwór KHALEDA, to dostajemy garść niezłych letniaków i hitów do playlist. Z jednej strony radiowe „zapchajdziury”, z drugiej strony niezłe utwory do posłuchania w aucie podczas wakacyjnego wyjazdu. Nie ma sensu się rozpisywać i zastanawiać nad głębszym przesłaniem singli Khaleda — bo go tam nie ma. Z miłą chęcią wrzucę sobie kilka utworów z KHALED KHALED na playkę, ale raczej nie odpalę ponownie tej płyty. To nie jest album do słuchania w całości. Jestem pewien, że również część z Was podczas odsłuchu albumu była/będzie nim zmęczona i najzwyczajniej wkurzona poziomem materiału.
Życie nie jest kolorowe i nie obyło się od po prostu tragicznych tracków na płycie. Muszę Was ostrzec przed jednym z nich. „WHERE YOU COME FROM” to tragiczny track, który pokaleczył mój słuch. Powiem szczerze i dosadnie — ten track to reggaeowe gówno.
Druga strona medalu
Można dostać medal za słaby album? Coś w stylu Złotych Malin przyznawanych najgorszym filmom? Chętnie dałbym to Khaledowi. Nieważne, wróćmy do projektu. Płyta producencka składa się, oczywiście, z popisów samego producenta. Druga składową, bez której większość producenckich albumów nie może zostać wydane, są oczywiście gościnne występy na trackach. Lista gości była bardzo długa i ciekawa, że wspomnę tylko Drake’a, Cardi B, 21 Savage’a i Justina Biebera.
Na wyróżnienie zasługują kobiety: Cardi B i Megan Thee Stallion. Obie Panie wciągnęły nosem wszystkich innych gości i samego producenta. Są niekwestionowanym numerem 1 na albumie KHALED KHALED. Bardzo rzadko chwalę Cardi B, ale w tym przypadku nie mam do czego się przyczepić. Z buta wleciała na bit i pokazała kto tu rządzi. Co prawda, w pewnym momencie z tego bitu wypadła, ale po kilku głoskach wróciła na podkład i została na nim do samego końca tracku. Zdecydowanie najlepsza gościnka na albumie. Kolejnym diamentem jest Megan Thee Stallion, która dograła się do tracka „I DID IT”. Podobnie do Cardi, z ogromna pewnością siebie dała popis swoich umiejętności. Jej utwór jest jednym z najlepszych na albumie.
Post Malone, DaBaby, Megane, Lil Baby — każdy z nich dał dobrą zwrotkę i razem stworzyli kolejny warty uwagi track. Do tego Khaled skomponował niezły bit i w końcowym rozrachunku dostaliśmy bardzo dobry singiel. Dobrze znany „POPSTAR” również został dodany do tracklisty. Mimo niezłych zasięgów i osiągnięć singla, według mnie wypada on bardzo średnio na tle tego, co wcześniej zaprezentowali nam obaj artyści. Khaled dał oklepany, rapowy podkład, bez historii, który nic za sobą nie niesie, a Drake nawijał o tym, co zawsze. W skrócie „b*tches”. Strasznie nudna przeprawa. Singiel „GREECE” wypada trochę lepiej. Drake zmienił sposób nawijania, zaśpiewywał końcówki, co ciekawiej brzmiało. Bit również jest bardziej interesujący w porównaniu do poprzednika. Nie zmienia to faktu, że można wyróżnić o wiele lepsze i ciekawsze single. W przypadku gościnek Drake’a widać, że grały kswyki, a nie popis umiejętności. Nie zrozumcie mnie źle: Drake jest genialnym raperem i jestem pewien, że nowym albumem rozgromi światowa scenę muzyczna, aczkolwiek na trackach u Khaleda się nie postarał i oczekiwałem czegoś więcej.
Słowo na koniec
Jak widać po recenzji, łatwiej znaleźć wady albumu niż zalety. Możliwe, że miałem zbyt wygórowane oczekiwania względem najnowszego krążka Khaleda, po gościnkach oczekiwałem nie wiadomo czego. Są to tracki, które puszcze sobie podczas jazdy samochodem albo wypadu nad jezioro, ale nic poza tym. Khaled przyzwyczaił nas do radiowych singli i nie powinniśmy oczekiwać głębokiego materiału. Postąpiłem inaczej i album zdecydowanie bardziej kwalifikuje się na mixtape niż na LP, ponieważ to zbiór tracków o zróżnicowanych klimatach i zróżnicowanych tekstach, które nie obracają się wokół jednego motywu.