To drugi projekt z ksywą Hodak na okładce, który mam przyjemność recenzować. I kiedy piszę „przyjemność”, to mam to na myśli. Na szczęście nie jest to raper, któremu mogę tylko słodzić, bo niestety nam nie płaci.
Ja wiem, że trap i że nie ma co się czepiać tekstów, ale nie sposób nie zauważyć, że Moody Tapes kreuje się na trochę poważniejszy w wydźwięku projekt niż Ziomalski Mixtape. Poważniejszy, znaczy o czymś. O czymś, znaczy nie o wszystkim, bo o wszystkim znaczy o niczym — proste. Tymczasem konsekwencja w trzymaniu się jakiegokolwiek tematu gubi się już w pierwszym utworze, który to na początku wydaje się mówić, że to co zrobił młody raper to jest trailer dopiero, elo, a potem jest to argumentowe sekwencją rymów o jakiejś losowej kochance, która chciała od Hodaka bistro i busstop, a w ogóle to on nienawidzi Warszawy.
W ostatecznym rozrachunku wychodzi nam, że ten album brzmi przeważnie dosyć smutno i poważnie, jednak odbiorcy nie dostarcza się zbyt wielu poszlak dlaczego tak jest. Zdarzają się mocniejsze wersy, zdarzają błache i zdarza się klasyczny schemat polskiego trapera, czyli wrzucenie paru marek i wersów o zdzirowatych kobietach. Pełno tu rapu o rapie, dobrych czasach, złych czasach, zawsze luźnym hip-hopie.
No ale dobra, naprawdę nie ma tragedii, obywa się bez żenujących i totalnie niemożliwych do usprawiedliwienia wersów. Ich pewna monotematyczność i generyczność może być za to wybielona przez staranność w technice. Przyskillowało się trochę raperowi, a w paru momentach jego chwilowy switchflow w środku zwrotki (druga w „Oh, No!”, te nieszczęsne „bistro i busstop” czy „Londyn, Paryż, Pekin” w „Moody Interludes”) robi wrażenie świadomego, przemyślanego zabiegu, a poza tym… naprawdę robi wrażenie.
Podoba mi się, że mimo trapowego kształu, do jakiego zobowiązuje obecność Tukeja na pozycji producenta, w niektórych momentach czuć jeszcze ten zapach zimy i papierosów. Kiedy dużo pewniej i luźniej niż na pierwszym czy nawet drugim albumie Hodak zaśpiewuje refren do „5AM WWA”, „Death’s Cousin” albo daje to zrobić Mili Jankowskiej w „Ciepłym Letnim Deszczu”, nie czujemy aż takiej różnicy między jego pracą z Miroffem, a pracą z 2K.
Choć trzeba przyznać, że synergię czuć identyczną, jeśli nie większą. 2K współpracował już z wieloma artystami, jednak mam wrażenie, że właśnie z Hodakiem może być najbardziej sobą. Podobnie jak na Customie, bity nie są bangerami na pierwszym miejscu, żeby odkryć w nich potencjał do niekontrolowanego machania kończynami trzeba dać im się wkręcić. Użyłbym wobec nich słowa „smukłe”, ale to pewnie tylko dlatego, że brzmi podobnie do „smooth”.
Tukej nie jest jeszcze producentem, o którym bym powiedział, że poznam jego bit po samym reverbie, ale nie można mu odmówić ambicji w aranżacji i zwyczajnego skilla. Ameryki co prawda nie odkrył, ale podszedł do trapu dużo ambitniej niż polski słuchacz mógłby oczekiwać. Słyszymy szerokie instrumentarium złożone ze smyczków, gitar, a nawet latynosko brzmiących dęciaków w „Bez Zarzutów”. Jeśli chcielibyśmy sortować podgatunkami, to zamiast podstawowego układu perkusji możemy poznać też drillowe cykacze w „C.R.E.A.M” oraz delikatny, letni afrotrap w „Nieważne”. Gdzieniegdzie pokusiłbym się o zarzucenie producentowi cloudu, ale to nie czas i miejsce na wytaczanie jakichś sztucznych granic.
Najważniejsze jest bowiem to, że podkłady brzmią świetnie. Nie ważne czy bangerowe „Bitch Please”, „Oh, No!”, „C.R.E.A.M” czy bardziej refleksyjne „Prologue” „Epilogue” lub „Wolność”. Oczywiście, jak już pisałem, mówiąc bangerowe, mam na myśli wyważony trap, który smaga basem i cykaczami, a nie przekrzyczanymi hornami i jakimiś niezrozumiałymi melodiami. Ta zachowawczość, jakieś przemyślenie tych aranżacji i ich ostateczne kunsztowne wykończenie świetnie współgra z chłodnym flow Hodaka, który być może wokalnie na zwrotkach nie bawi się w falsety i krzyki, ale umie po prostu zarapować. Często o relacjach raperów z bitami można przeczytać, że ktoś został przez produkcję przyćmiony, albo że ktoś ją sobie podporządkował. Na Taśmach Nastrojowych nie ma mowy o wychodzeniu którejś części duetu na prowadzenie w kwestii brzmienia — współpraca przebiega imponująco dobrze po obu stronach.
W kwestii współprac nie sposób nie wspomnieć o gościach, bo mamy aż pięciu wokalnych, z czego zwykle pojawiają się na refrenach. Mila Jankowska dostała za zadanie zaśpiewać ładną, prostą melodię i tak też zrobiła, nie ma się do czego przyczepić. Dziarma natomiast dołożyła do swojego hooku dużo charyzmy i zadziorności, tworząc w duecie z gospodarzem jeden z najbardziej wpadających w ucho utworów. Gedz na „Wolności” coś sobie pomumble’ował na autotunie, ale mimo jakiejś innowacji nie jestem w stanie jednoznacznie dać plusa. Natomiast schafter dał świetny refren, który mam jednak wrażenie niespecjalnie pasuje do całości utworu. Mniejsza o to, bo ostatnim gościem okazuje się być Paluch, którego zwrotka w singlowym „C.R.E.A.M.” mnie po prostu irytuje. Hodak rzuca tam jedne ze swoich najlepszych zwrotek na płycie, imponująco radząc sobie z UK drillową perką, więc przeskok z jego partii na te gościnną jest zwyczanie nieprzyjemny. Może przez to, że trąci truizmami, może przez to, że przypomina flow ze „Zmysłów” Kękiego, a może dlatego, że się uwziąłem i nie lubię rapu Palucha.
Podsumowując: Moody Tapes to solidny album, którego się świetnie słucha. Nie jest kamieniem milowym polskiej muzyki rozrywkowej, ale w porównaniu z niektórymi generycznymi projektami, wypada całkiem ambitnie. Trudno wskazać jego słabe strony, łatwo wskazać te bardzo dobre. Raz na imprezie ktoś puścił „Oh, No!” i towarzystwo vibe’owało, myślę więc, że musi to być materiał z wyższej półki.