Przez ten tekst pewna część z Was może poczuć się lekko skonfundowana. Otóż w tym momencie czytacie jak reprezentant rocznika 2000, udający dziennikarza, recenzuje reprezentanta rocznika 2000, udającego rapera. Obaj wpadliśmy na to, że wystarczy po prostu używać trudnych słów w losowych momentach, by zostać w jakiś sposób docenionym. Proszę państwa, recenzja „Patologyi”.
Koza ma za sobą „coming-out”, tylko, że rapowy.
Po sukcesie singla „Stoły” konsekwentnie kręcił wokół siebie przeróżne afery, brał udział w licznych kolaboracjach, akcjach i przedsięwzięciach. Właściwie możnaby to porównać do recenzowanego wczoraj przez Pawła Jakulewicza OSTR’a. Z tym, że Ostremu zarzucana jest głównie hipokryzja, dla Kozy natomiast hipokryzja to co najwyżej narzędzie do zwrócenia na siebie uwagi, zaprzeczenie jednemu ideałowi przy wygłaszaniu drugiego byłoby odebrane za kolejny bait. Co prawda wydał teraz album, ale obserwując jego sociale można było odnieść wrażenie, że bardziej przejmował się swoim spektaklem teatralnym, który miał premierę w podobnym czasie. Jednym z moich ulubionych cytatów z nowego wydawnictwa jest: „Przykro mi, że hip-hop musi nagiąć swoje ramy // Do trapowych limeryków, które pisałem naćpany”, a to dlatego, że właśnie to jest mój problem. Koza to artysta rapowy, mający wywalone w bycie raperem, przez co ciężko oceniać go w tych samych kategoriach, bo mam wrażenie, że ucieka mi pointa.
Spróbujmy jednak. Poprzedni album, „Mystery Dungeon”, był mocno filozoficzną i mroczną przejażdżką po przećpanych zwojach mózgowych rapera, a bity czerpały więcej z soundtracku do grania w papierowe RPG niźli z hip-hopu. Pomimo zachwytów recenzentów był to projekt mocno niszowy i ciężki dla odbiorcy. SZ’ynek SZ’ympek, odpowiedzialny za prawie całą warstwę muzyczną tamtego albumu, teraz schodzi na drugi plan, przekazując pałeczkę dużo bardziej lubującemu się w trapie Jordanowi. Tam, gdzie trzeba zrobić banger, jest Jordan, a że na tym skupił się Koza na „Patologyi”, to mamy go najwięcej. Producenta cechują agresywne cykacze z przeszywającym basem i szerokim arsenałem dźwięków, tworzącym melodie, które zawsze można określić jako „chore”, nigdy jednak nie jest się pewnym schorzenia. Są to jednak dużo łatwiejsze w odbiorze choroby niż na „MD”, już nie tak łatwo się od nich odbić, a nawet, jak w przypadku „RUMCAYSA”, można łatwo dać się przyciągnąć, w końcu to trap. Czasem tylko Jordan ustępuje SZ’ynkowi, kiedy trzeba zagrać coś odmiennego, jak na przykład psytrance rodem z Prozaka, o który do tej pory podejrzewalibyśmy najwyżej Hewrę. Do tego mamy Rau type beat na „Dostałem ten bit od Raua”. Producenta się domyślcie.
Jak zwykle w twórczości Kozy liryka oscyluje na pograniczu freestyle’owej braggi, filozoficznej dysputy i stadionowych przyśpiewek.
Teksty w poszczególnych numerach różnią się głównie tym, że im mocniejszy bit, tym więcej wyzywania od kurew tudzież dziwek i nawiązań do analnych uciech. Co jest najlepsze w tej materii, wiele z tych losowo rzucanych wersów przejawia wyjątkową błyskotliwość. Podobnie jak kiedyś przy dwudziestym którymś odsłuchu Eklektyki można było wciąż wyłapać nową gierkę słowną, tak i tutaj przykładając uwagę do tekstu można znaleźć parę perełek. Koza „robi rzeczy bez powodu, a nas dalej to boli”, „jest jednym z wynaturzeń, które stworzył postmodernizm”, a „mój ulubiony raper właśnie googluje ze słuchu” co trudniejsze frazy. Posiłkuję się wersami członka Bypassu, bo zakładam, że sam najlepiej wie co robi.
Wyjątek od konceptu obejmującego cały album stanowi spokojny, refleksyjny numer „Ania wiem że to czytasz”. Wydaje się, że w tym utworze Koza rezygnuje z maski świra i pseudointeligentnego patusa, by odsłonić się i pokazać parę przemyśleń na temat swoich uczuć. Tak naprawdę nie ma żadnego powodu, dla którego taki numer mógłby się znaleźć na tym albumie i dla którego miałby być szczery. I pewnie właśnie dlatego się znalazł i pewnie dlatego szczerym jest.
Patenty na flow, technika i operowanie wokalem to coś, do czego Koza nas przyzwyczaił. Na „Patologyi” mamy parę momentów z autotunem, jednak dużo więcej z przesterem i szeroko pojętą kakofonią. O ile zazwyczaj brzmi to całkiem w porządku, a na „Nie wiem kto to Kanye West” wręcz obłędnie, tak już tytułowy numer jest po prostu nieudany, refren „Tak jak mnie matka nauczyła” pomimo zmiany bitu został przekrzyczany. „Stoły 3″ też zdają się nie utrzymywać poziomu, chociaż stanowią prawdziwą popisówę – mimo wady wymowy, dykcja rapera jest z utworu na utwór lepsza. Albo to ja się przyzwyczaiłem, albo już teraz jest to co najwyżej kolejna ciekawa cecha, a nie żadna przeszkoda w odsłuchu. Jakby nie było – progres jest imponujący. Osobnym tematem jest też barwa głosu Kozy, która sama w sobie do najpiękniejszych nie należy, a po przesłuchaniu jej w tak wielu skrajnych, fałszujących tonacjach można się do niej zrazić. Ale hej, słuchamy rapu, na scenie są bardziej irytujące rzeczy!
Sprawdzam większość numerów sygnowanych tą ksywą. Wiele z nich wielokrotnie zapętlam. Często jeden utwór od drugiego dzieliła taka przepaść merytoryczna, że ciężko było uwierzyć, że autorem jest ta sama osoba. Na „Mystery Dungeons” mogliśmy poznać tego najbardziej refleksyjnego i zadumanego Kozę, za to „Patologya” to ta część osobowości rapera, która pisze mu shitpost na fanpage’u i kreuje wizerunek. Płyta jest najbardziej muzykalnym i „słuchalnym” projektem jaki wypuścił, jednak ta część ludzi, którzy szanowali go jako artystę, ale niekoniecznie człowieka może tym razem odbić się jeszcze mocniej. Niemniej warto sprawdzić co ten freak ma do powiedzenia. Od czasu do czasu człowiek potrzebuje dawki solidnego trapu i wykwasowanych sentencji nastoletniego grafomana, dlatego należy dać szansę albumowi.