Wyrazem passe z charakterystycznym ogonkiem nad ostatnią literą określamy zjawisko niemodne, przebrzmiałe, tknięte duchem czasu i w tym duchu zastane. I tak jak po Lordofonie i ich bądź co bądź świeżej Plastelinie i Kole nie spodziewałbym się przemęczenia formą, zastoju i w konsekwencji odejścia w niepamięć słuchaczy, tak jednak postanowili francuskim wyrazem nazwać swoje najnowsze dzieło. A więc czy naprawdę jest tak niemodnie?
Nie jest
I bardzo płynnie przechodząc do właściwej treści recenzji, łącząc ją sprytnym łącznikiem nagłówkowym uspokajam was, że nazwa Passe (z charakterystycznym ogonkiem) może mylić. Kto zna tych przemiłych dżentelmenów wie, że dziecka z kąpielą nie wylewają. Jeśli nie widzieliście ich na TikToku albo samowolnie nie zaczęliście nucić rytmu singla to wiecie z kim macie do czynienia. Z gośćmi, którzy nie podporządkowują się dzisiejszym trendom a szukają własnej przestrzeni, w której zdołają się wygodnie rozepchać i rozsiąść. A może być to problem bo jest ich dwóch, a nasz polski hip hop bywa ciasny. I tu mamy pierwsze passe (z charakterystycznym ogonkiem), czyli niewypisywanie się w dzisiejszy, muzyczny bieg wydarzeń. I to jest bardzo ciekawe bo chcąc nie chcąc ich muzyka potencjał na chwytliwe nucenie ma. Słuchacze również są. Ale, że brakuje tam opowieści o demonach w głowach i Hennessey w ręku to cóż, passe (z charakterystycznym ogonkiem).
Ostatnie, ciepłe dni spędziłem na sporządzaniu notatek w rytm Taconafide, Networkingu czy Chatu GPT, szukając odwołań i nawiązań do tytułowego passe (z charakterystycznym ogonkiem). Pomijałem przeciekawą akcję promocyjną, w której chłopaki byli twarzami teleturniejów z nagrodami w klimatach taniej telewizyjnej szopki lat 2005-2010. Pomijałem bo skupiałem się na tym co najważniejsze – na zawartości albumu. To najbardziej niemodny indie rock i altpop zahaczający o rap w modnych czasach. Green Day wylewa się z kilku utworów, w jeszcze innym słyszę linię gitary z Kryzysowej Narzeczonej legendarnego zespołu Lady Pank. To wszystko przenosi mnie do czasów… dzieciństwa. Do cholernie niemodnych czasów (bez charakterystycznego ogonka).
Karton z zabawkami
Passe (z charak… wystarczy) to twój nowy album z fotografiami. Jeśli nie czujesz tutaj vibe’u letniego podwórka to najwyraźniej nie biegałeś po letnim podwórku. Jest tu wszystko to czego oczekiwałeś od VIVY w 2006. Nie zarzucajcie mi hipokryzji scrollując w górę do pierwszego zdania, w którym mówiłem, że nazwa albumu myli. Chłopaki świetnie wypośrodkowali to czego mogliśmy oczekiwać z tym czego się nie spodziewaliśmy. No więc jest sporo gitary i perkusji Michała, które to genialnie łączą się z przechrypniętym wokalem Maćka. Trudno jest charakteryzować ten album bo oprócz wspomnianej gitary jest kawał solidnego hip hopu, chociażby w Networkingu, czy w L.O.R.D Byku.
Zrobili mały networking
Ale uporządkujmy ten narracyjny bałagan. Klimat nakreślają tu dwa pierwsze numery. Kawałek Taconafide wbija się w głowę niczym ciepły nóż w masło, przede wszystkim bardzo spójną melodią. Co ciekawe Maciek nie boi się tu podążać drogą eksperymentu wybierając często niełatwe tonacje. Na pierwszy rzut ucha powiesz, że fałszuje a potem i tak polecisz z nim całą zwrotkę.Networking to chyba mój ulubiony utwór na płycie, ale pojęcie faworyta jest w przypadku dzieła chłopaków niezwykle płynne i zmienne. Trafny storytelling o fałszywych dłoniach podających inne dłonie lub klepiących plecy kolegów. Smaku dodaje ukryty featuring Quebonafide, który co prawda wypowiada ledwie dwa krótkie wyrazy, ale łączą się one kapitalnie z poprzednimi wersami tworząc spójną opowieść. I później klimat lawiruje pomiędzy indie rockiem, popem a alternative rockiem, tworząc coś na kształt po prostu Lordofonowego albumu wspomnień.
Świetny refren Robota nie zdąży dać się zapomnieć a tu już trzeba nucić charakterystyczną linię basu z singlowej Pętli. Płyta jest przepełniona długimi momentami. Wiele jest krążków, które zawierają krótkie momenty. Gdzieś jest fantastyczny refren, gdzie indziej bardzo dobry bit i są to wyróżniki, które charakteryzują albumy albo całych artystów. Passe jest praktycznie z tych momentów zbudowana. Sporym atutem chłopaków jest ich eklektyzm. Pokazali to już na Kole gdzie gatunki były bardzo mocno zaznaczone i osadzone w konkretnych singlach. Przy najnowszej płycie panowie postanowili je trochę rozmemłać, tworząc bardzo udany mix. To czego zabrakło mi w Kole pojawia się przy Passe, czyli bardzo płynny eklektyzm, taki który nie rzuca nam hip hopu, bluesa czy rocka przed oczy, a daje drogowskazy, którymi mamy do tych gatunków podążać.
Trampki
Ten album zdecydowanie pachnie latami przeszłymi. Klimat uchwycony przez Maćka i Michała zdaje się być gęstą melancholią pozbawioną boomerstwa w postaci narzekania na dzisiejszego iPhone’a. Jasne, z utęsknieniem przywoływane są walce w szachownice, ale to raczej świadomość przemijania podbudowana jedynie artefaktami przeszłości. Dobrze to oddaje dzisiejsze postrzeganie standardów społecznych, fajnie jest to słyszeć w naprawdę dobrych tekstach. Bo lirycznie ta płyta to jest mistrzostwo świata. Nie potrzeba trudnych słów by wypowiadać mądre rzeczy. Maciek takich nie używa. Prostotą obudowuje ciekawe historie, wspomnienia, nakreśla nawet swoje postrzeganie moralne niektórych sytuacji. Chce się tego słuchać, brakuje tu pustowersowia co naturalnie jest plusem. Jedynie zalatujące flexiarską przewózką L.O.R.D Byku zawiera kilka momentów, podczas których wybijani jesteśmy z rytmu zachwytu, ale wpisuje się to w konwencje utworu i jestem w stanie czerpać z tego przyjemność.
Poradnik rozpoznawania dobrych czasów
Wypadałoby strzelić jakieś podsumowanie, ale tak naprawdę nie chce mi się kończyć tego tekstu. Wolałbym go uciąć w połowie zdania. Mijają dni, a ja zapętlam Passe od Lordofonu, ciesząc się muzyką, Tak zwyczajnie. Zewsząd słyszę pochlebne głosy o albumie i bardzo dobrze. Niech chłopakom niesie się ich twórczość po kątach całej Polski bo jak nikt zasługują na liczby. Mamy do czynienia z albumem roku w jego połowie.
Dalej nie wiem jak napisać na polskiej klawiaturze e z ogonkiem…