20 marca jest dniem, w którym Abel postanowił ukazać światu swój szósty, jakże wyczekiwany projekt. Album „After hours” został poprzedzony trzema singlami, (plus jedno wykonanie live – w programie Live on Saturday do „Scared to live”), które skierowały oczy całego muzycznego świata na jegomościa w czerwonym garniturze. Podbiły one serca słuchaczy, nie tylko radiowych, lecz także ogromnej masy wiernych fanów wcześniejszych projektów. Szczególnym hitem, a wiemy, że The Weeknd jak nikt potrafi wyprodukować utwór, który stacje radiowe będą puszczać aż do znudzenia, okazał się „Blinding Lights”. Skoczna melodia oraz refren niemal wyjęty z lat 80. wzbogacony jedynie o nowoczesne synthy spowodowały, że utwór ten był słuchany przez młodych i starszych, w aucie, na dyskotece oraz podczas samotnego wieczoru z muzyką. Wszędzie! Abel wie jak zrobić hit – nikt nie był zaskoczony takim obrotem spraw. Jednak, żeby wypuścić świetnie brzmiący (bo tylko świetności należy oczekiwać od artysty tego pokroju!) ciekawy, konceptualny i przede wszystkim unikalny album, trzeba się nagimnastykować o wiele bardziej. Czy jedna z największych gwiazd współczesnej muzyki podołała, a „After Hours” stanie się hitowym krążkiem, którego za parę lat szczerze określimy mianem klasyka?
Po pierwszym odsłuchu tego projektu czułem okropny dyskomfort. Dosłownie wywołał on we mnie uczucia, od których staram się skutecznie uciekać w życiu codziennym. Ból, cierpienie, samotność są tutaj motywami przewodnimi i jestem cholernie pod wrażeniem, jak z płyty na płytę Abel potrafi coraz to skuteczniej przekazywać nam emocje za pomocą swoich projektów. Chyba za to cenimy go najbardziej. Naszą podróż zaczynamy od pięknego numeru „Alone again”, którego produkcja jest nie z tej ziemi, a okraszone autotunem wokale artysty powodują, że natychmiast zostajemy wrzuceni w ciemny i klaustrofobiczny świat rodem z „My beautiful dark twisted fantasy”. Pozostaje nam zamknąć oczy, zgasić światło w pokoju i całym sobą poczuć ten projekt. Poprzez piękne i melodyjne „Hardest to love”, wcześniej już wspomniane „Scared to live”, (nie mogę wyzbyć się wrażenia, że słyszę „Tears in heaven” Erica Claptona w tym utworze – szczególnie przy pierwszych wersach) do bardziej stonowanej części, czyli melancholijnego „Snowchild”, który opowiada o przeszłości artysty oraz 6-minutowego rajdu jakim jest „Escape from LA’ (najpierw Hollywood, teraz LA, wszyscy próbują stamtąd uciekać). Tym sposobem jesteśmy w samym centrum albumu, w miejscu, w którym w końcu dane jest nam usłyszeć dobrze znaną nam melodię z „Heartless” oraz „Blinding Lights”. Jednak są one rozdzielone genialnym utworem – „Faith”, który można traktować jako pewne epicentrum albumu – jego rdzeń. Wszystkie brudne emocje, ten czerwony garnitur i krew na twarzy widniejącej na okładce, wszystko co te rzeczy reprezentują i czym stan psychiczny artysty jest spowodowany wydają się mieć źródło w tym utworze. Są one po prostu w nim idealnie skondensowane. Ten numer ma wszystko – futurystyczną produkcję z genialną linią melodyczną (Metro boomin! – co ciekawe trzyma on pieczę nad większością produkcji z tego albumu) oraz tekst, który opowiada o emocjach związanych z narkotykami, tytułową wiarą i wszystkim innym co tworzy człowieka, którego znamy pod pseudonimem The Weeknd. Nie mówiąc już o po prostu wybitnym outrze. Cóż to jest za numer! Po tak mocnym bodźcu pora trochę zwolnić… Nie, nic z tych rzeczy. Rozsypani na kawałki przychodzi nam po raz kolejny doświadczać „Blinding Lights”, ale tym razem w akompaniamencie całego albumu, jakże zmieniony jest to numer! W dalszej części albumu poziom utrzymuje się na takim samym, wysokim poziomie. Czeka nas jeszcze bardzo emocjonalny utwór jakim jest „Save your tears” nawiązujący do byłego związku artysty oraz „Repeat after me”, którego produkcją zajął się m.in. Kevin Parker (czyli człowiek, którego znamy głównie z bycia najważniejszą postacią zespołu „Tame Impala”). Niestety nim zdążymy zauważyć, nieuchronnie zbliżamy się do końca. Singiel „After Hours”, który równocześnie jest przedostatnim utworem na płycie, ma za zadanie lekko spowolnić, stonować brzmienie i przygotować nas na ostatnią balladę, która idealnie domyka ten album.
Cóż mógłbym więcej dodać? Liczba i rodzaj epitetów jakich użyłem w tej recenzji świetnie odzwierciedla to co myślę o „After Hours”. Rzeczywiście album ten jawi mi się praktycznie w samych superlatywach. Wszystko jest świetnie dopracowane od formy, przez emocjonalne teksty, które wręcz spajają utwory w jedno wielkie doświadczenie, do takich szczegółów, jakże ważnych, jak stylizacja w jakiej przedstawiał nam się Abel przy promocji tego krążka. Jest on wręcz dopracowany z pewną elegancją. Wracając do wcześniej postawionego pytania, czy ten album będzie klasykiem? Tak! Czy można go wymieniać jednym tchem z takimi majstersztykami jak Starboy czy Trilogy? Ja uważam, że jak najbardziej. Jestem zachwycony i onieśmielony tym co przedstawił nam The Weeknd. Byłoby miło jakbyście swoją opinię odnośnie tego projektu zostawili w komentarzu (proszę, nie rozpisujcie się tak jak ja). W moim przypadku „After Hours” bez zastanowienia trafia do koszyka z najlepszymi płytami roku.