Nothing, które jest aktualnie jednym z bardziej znanych przedstawicieli shoegaze’u, wydali nowy album, przez wielu uważany za najlepszą rzecz, jaka przydarzyła się owemu gatunkowi w tym roku. Sprawdźmy więc jak wyszło.
Album rozpoczyna utwór „A Fabricated Life”. Powolny, długi, minimalistyczny, nakreśla on cały ton LP. Wielka posępność bowiem, jak sam tytuł wskazuje to album smutny i nie dający zbyt wielu nadziei – całkiem nieźle wpisuje się w taki miesiąc w takim roku. Przez cały utwór towarzyszy nam smutny, powtarzalny riff który jest podstawą całego kawałka. W tle przygrywają bardzo dobrze zaaranżowane skrzypce i harfa. To wszystko otacza pozbawiony życia, smutny śpiew wokalisty Dominic’a Palermo.
Generalnie pierwsza część albumu jest bardzo dobra. Choć uważam opisywany wyżej początek albumu za nieco przydługawy, następny utwór „Say Less” to już shoegaze pełną gębą. Żywy, szybki rytm, oniryczne gitary topiące się w morzu delay’a są jednocześnie pełne brudu i agresji wywołanej poprzez mocno rozkręcony przester, do tego wszystkiego charakterystyczny „zawodzący” sposób śpiewu. Oczywiście trzeba też wspomnieć (szczególnie w kontekście tego utworu) o basie, który w połowie utworu na tle sampla starej reklamy zachęcającej do pójścia na zakupy wbija się niczym żyleta swoim prostym riffem z niesamowicie brudnym, mocnym brzmieniem. Aaron Heard robi na „The Great Dismal” dobrą robotę i dokłada ostatni element do układanki shoegaze’owego brzmienia Nothing właśnie takimi prostymi jednak łatwo zapadającymi w pamięć pulsującymi liniami basowymi, które dają życie i groove każdemu utworowi.
Zdziwiło was nieco, że w „Say Less” jest sampel ze starej reklamy zachęcającej do pójścia na zakupy? Cóż, same teksty na albumie też są niecodzienne. Tematycznie jest odpowiednio do muzyki: samotność i marzenie o miłości(„Catch a Fade”), kompulsywne myśli, niemożność wydostania się ze stanu paraliżu emocjonalnego(„Bernie Sanders”) czy tęsknota za wyidealizowaną przeszłością(„In Blueberry Memories”). Dodam tylko, że to moje interpretacje, gdyż teksty Palermo są momentami wręcz surrealistyczne, tajemnicze i pełne niedopowiedzeń, co uważam w tym przypadku za plus, gdyż dobrze wpisuje się to w muzykę i jest interesujące. Zresztą inspiracje do tekstów frontman miał ciekawą, bowiem podobno podczas pisania tekstów wpatrywał się w zdjęcie czarnej dziury powieszone nad biurkiem i udziela się to nie tylko tekstom. Wydaje mi się że określenie „The Great Dismal” czarną dziurą to idealny opis nowego albumu Nothing. Jest ciemny, ponury, momentami wsysa słuchacza do swojego świata bez możliwości powrotu.
Kawałki o których jeszcze zdecydowanie warto wspomnieć to na pewno „Famine Asylum” z początkiem ala Joy Division i świetnym, potężnym riffem głównym, „April Ha Ha” które perkusją w stylu My Bloody Valentine błyszczy i wspomniany wcześniej „Catch a Fade” który brzmi jak najsmutniejszy pop punk nagrany kiedykolwiek i ma świetną atmosferę.
Druga część albumu jednak nie jest już taka dobra. Wkrada się za duża powtarzalność, która w kontekście całego albumu zaczyna już lekko nużyć(choćby riff w „Ask the Rust” który sam w sobie jest ok, jednak oparcie na nim ponad połowy 5 minutowej piosenki to nie był najlepszy pomysł), riffy nie robią już takiego wrażenia(„Just a Story”). Wokal również, choć pasuje do klimatu i niewątpliwe taki ma być, to jego jednostajność również pod koniec zaczyna lekko męczyć. Jedynie klimatyczny „Bernie Sanders” i „Blue Mecca” któremu nie sposób odmówić wspaniałej atmosfery i świetnych, lżejszych od powietrza gitar ratują drugą część „The Great Dismal”.
A jak produkcyjnie album stoi? A stoi świetnie. Rozpisywałem się już o tym jak cudownie shoegaze’owo Nothing brzmi, ale wszelkie brzmienia aranżacji, teł, są bardzo dobrze zrobione i ciemno zabarwione, idealnie łącząc się z całością. Perka jest lekko z tyłu, za ścianami gitar ale samo jej brzmienie dobrze rezonuje ze słuchaczem będąc jednym w miarę „ostrym” elementem w tym całym świecie rozmytych gitar i rozciągniętych dźwięków. Wokal jest odpowiednio „daleki” i rozwodniony czasem do tego stopnia że staje się niemal jednością z gitarami, a one same – z całego tego chaosu tworzą piękną ścianę dźwięku. A gdy wiosła nie hałasują i ich brzmienia nie modyfikuje żaden efekt, są suche, prawie bez życia i pełne żałoby.
I taka już ta wielka posępność jest – jednocześnie piękna i smutna, zadziorna, przez pierwszą część bardzo wciągająca, jednak z czasem wypuszcza nas ze swoich objęć i już tak nie sprawia takiego wrażenia jak na początku. Niestety. Jednak to wciąż album wart sprawdzenia, jeśli lubisz takie klimaty – a jeśli w ogóle lubisz shoegaze to sprawdź nawet koniecznie. Może Ty poddasz się całkowicie i czarna dziura wciągnie Cię bez możliwości ratunku.
7/10