Jak zapewne zauważacie, ostatnio na naszej rodzimej scenie jest ogromny dostatek premier. Czy choć część z nich utrzymuje zadowalający poziom? Cóż, to trzeba zostawić subiektywnej ocenie słuchaczy ALBO… przeczytać parę recenzji. Scrollując fanpage Sajko lub nawet wyniki wyszukiwania Google’a po wpisaniu tytułu którejkolwiek z premier zauważamy, że ostatnio nasz rapowy podgatunek dziennikarstwa obfituje wręcz w teksty, w których bardziej lub mniej ambitni znawcy rapu chcą podzielić się swoją opinią. Tak było zawsze, nie tylko w tym gatunku, nie tylko w muzyce. Jednak należy zadać sobie pytanie — czy te recenzje mają jeszcze sens?
Nie zrozumcie mnie źle, sam popełniłem w tym roku teksty oceniające nowe albumy Słonia i Kozy, jestem z nich bardzo dumny i uważam, że choć trochę zbliżyłem się do sedna tych projektów. Staram się do takich artykułów podchodzić rzeczowo i profesjonalnie. Co najmniej przez kilka dni album jest na rotacji, by zagłębić się we wszystkie niuanse o jakich Wy, czytelnicy, moglibyście chcieć przeczytać. Tak było i w przypadku „PATOLOGYI”. Faktem jednak jest, że kiedy recenzja albumu była już zaplanowana do publikacji, jeszcze raz wrzuciłem go na słuchawki. Słuchając, przypominałem sobie niektóre akapity, jakie o nim napisałem i… przestałem się z nimi zgadzać. W ten sam dzień, w którym skończyłem pisać recenzję! Wyobraźcie sobie jaki więc rozstrzał muszę odczuwać między myślami, jakie miałem przyglądając się „Internaziomalowi” w listopadzie ubiegłego roku, a tymi, które czuję teraz, kiedy album już wrył się w playlisty w całym kraju. Więc co, powinienem teraz napisać re-recenzję, by pokazać jak zmieniło się moje podejście? A może edytować, lub nawet usunąć tamten tekst?
Piję do pewnego zjawiska, jakim jest „osłuchanie się” z materiałem. By być jak najbardziej rzetelnym, nie należy pisać tekstów pod wpływem chwili, po pierwszym odsłuchu, ewentualnie można zapisać z niego parę spostrzeżeń. Często bywa tak, że po kilkunastu odsłuchach widzi się więcej mankamentów, czasem jednak po tych kilkunastu odsłuchach, niektóre niedociągnięcia przestają nam przeszkadzać. Tak też może stać się po latach, kiedy mimo woli zaczniemy słuchać jakiegoś numeru na domówkach, w końcu „zaskoczy” i nagle coś, co wydawało się wręcz asłuchalne, staje się „no takie fajne, do pobujania się”.
Do napisania tego felietonu zmusił mnie pewien łańcuch odniesień, jakiego niedawno doświadczyłem. Mateusz Osiak udzielił wywiadu, w którym pochwalił recenzje Rafała Samborskiego, z którego twórczością nie jestem zbyt dobrze obeznany. Postanowiłem więc wygooglować jego teksty, po czym przeczytałem jego opinie na temat „Szprycera” Taco Hemingwaya. W tekście z wakacji 2017 roku recenzent równa z ziemią całą dumę rapera, zarzucając mu zupełne wykastrowanie z dawnej błyskotliwości, miałkość i co najważniejsze — brak energii, która o ile wcześniej mogła się obronić, o tyle teraz, na trapowych bitach, brzmiała komicznie. Pech chciał, że kilka dni temu, prawie trzy lata po recenzji Rafała, na jednej z konwersacji związanych z naszą grupą dyskutowaliśmy zawzięcie na temat twórczości Szcześniaka. Zabrało tam głos również kilku naszych redaktorów, którzy skorzy byli ogłosić „Szprycer” najlepszą płytą Taco, a nawet! jedną z najlepszych płyt w rapie. Cóż, czy wynika to z tego, że Samborski po prostu zna się na muzyce, a my tylko jej słuchamy? Pewnie tak. Równie ważnym powodem może jednak być to, że po czasie, dla wielu z nas ta płyta została soundtrackiem do wspomnień błogiego lata, jakie miało miejsce w okolicach jej premiery. Jednak tym, co chciałem pokazać, jest ta dziwna przypadłość wśród opiniotwórców. Gdzie bowiem leży granica między brakiem energii, a leniwym, oryginalnym flow? Między nudą, a klimatycznym chilloutem? Między kakofonią, a przełomowym eksperymentem? Leży, między innymi, w czasie. Zwłaszcza przy wprowadzaniu przez artystów niespotykanych wcześniej zabiegów ciężko jest wykalkulować czy coś, czego właśnie słuchamy, jest pionierskie czy asłuchalne przez swoją „świeżość”.
Przeglądając kiedyś wysypisko postfilozoficznych, shitposterskich cytatów, jakim bez wątpienia jest fanpage wyżej już wspomnianego Kozy, natrafiłem na taką frazę: „Rap jest tak dobry, jak sobie wkręcisz, że jest”. Uwierzcie mi, nie słyszałem nigdy lepszego podsumowania opiniotwórczości. Pamiętam do dziś jak jarałem się twórczością tandemu „Futuryje”, kiedy to puszczali utwory takie jak „Jesteś Kłodą” czy „Czółno”. Dziś widzę, że te numery były wręcz kakofoniczne, a album, z którego pochodzą jest dziś tańszy niż przesyłka na Queshopie. Wtedy wróżyłem im wielką przyszłość. Jak wiele w rapie jest utworów, których słucha się dobrze tylko mając odpowiedni „mood”? Ile kiczowatych, płaczliwych emotrapów spod szyldu chłopców o za długich włosach i za krótkim spojrzeniu na świat, awansowało do rangi arcydzieł, kiedy potrzebowaliście czegoś, by jeszcze bardziej się zdołować?
Do czego zmierzam – to, jakie opinie są zawarte w recenzjach jest kwestią tak subiektywną, że aż nieistotną. W Sajko staramy się, by nasi redaktorzy nie tylko umieli wyrazić swoje zdanie, ale też by sami prezentowali jakiś warsztat. Dlatego patrząc w komentarze pod Beśką, Kowalewskim czy Jakulewiczem więcej widać propsów na temat tego, jak to jest fajnie napisane, a nie prób dyskusji z przedstawionymi stanowiskami. Czy to dobrze? Jest to na pewno miłe dla nas, recenzentów. Jednak Wy, jako słuchacze i nasi czytelnicy nie musicie się z nami zgadzać. My się sami nie zgadzamy między sobą, ja nawet nie zgadzam się z sobą sprzed dziesięciu minut! Recenzje mają za podstawowe zadanie przedstawić subiektywną opinię recenzenta w momencie pisania recenzji. Kropka. Jeżeli ktoś z nas jest dla Was na tyle opiniotwórczy, by brać za pewnik jego zdanie — super. Nie można się jednak nie zgodzić, że tylko krowa nie zmienia poglądów, przez co niektóre teksty bardzo źle się starzeją. Owszem, czytajcie recenzje, bo być może zwrócą Waszą uwagę na coś, czego do tej pory nie zauważaliście. Pamiętajcie tylko, że nie istnieje racja „najmojsza”, tak samo jak obiektywna opinia. Idąc za Białasem – „Nie ma najlepszych płyt, a są ulubione”.