Listopad, co prawda, już właściwie za nami, ale artyści nie próżnowali, a ich wena twórcza w tym okresie stała się czymś nieograniczonym. Zwieńczeniem mijającego jesiennego sezonu został za to trzeci solowy album Kariana – Uwaga, tu straszy! Tytuł jest dość mocno związany z Halloween, jednak płyta nie aż tak straszna, jak mogłoby się nam wydawać.
Nie taki diabeł….
Rzeczą najbardziej przykuwającą uwagę podczas odsłuchu jakiejkolwiek płyty Karola jest nie tylko rapowanie, ale i podśpiewywanie do lecącego bitu. Godne wyróżnienia, bo jak wszyscy wiemy – polscy raperzy raczej wręcz stronią od takich zabiegów. Rzadko który artysta z branży hip-hopowej chciałby przez sporą część swojego projektu w ogóle śpiewać (może prócz Sariusa, ale jest to temat na inną okazję), ba, dla niektórych stanowi to nawet nie lada wyzwanie, lecz nie dla Kariana. Możliwym powodem tego jest fakt, że artyści działający pod szyldem Hashashins, tworzą o wiele bardziej alternatywną muzykę od ¾ polskiej sceny rapowej. Osobiście bardzo to sobie cenię, a więc jest to jak najbardziej korzystne dla naszego ananasa. Super posunięciem było również użycie bardziej klubowych podkładów, przez co album nie brzmi aż tak karianowo i staje się dzięki temu całkiem wyważona. Na płycie słyszymy głównie rap, ale mamy też odskocznię w postaci kawałków pokroju „Dark wave”, a nawet i super uroczego „Boo!”.
Bardzo ucieszyło mnie przełamanie projektu licznymi gościnkami, które na pierwszy rzut oka wydają się być dość niekonwencjonalne, trudne do zgrania, a w efekcie finalnym brzmią rewelacyjnie. Wcześniejsze współprace ewidentnie wyszły temu chłopakowi na dobre – jego eksperymenty na Uwaga, tu straszy! wypadają co najmniej świetnie. Moim zdecydowanym ulubieńcem został ultra taneczny „Diabelski młyn” nagrany z VBSem, ale i z miłą chęcią pochwalić mogę tracki, które wyszły z Bonsonem, Rizim czy naczelnym całej Hashahaty. Chłopcy spisali się na medal i brzmi to naprawdę w porządku. Nie ukrywam, że kawałkami, słuchanymi przeze mnie najmniej zostały „Strach się bać” i „Creepy”. Tu już nie chodzi o Karola, bo on o dziwo dobrze sobie radzi na dość bangerowych, klubowych bitach, lecz o jego gości. Niestety, Kobik oraz Filipek nie do końca podołali i chociaż miałam iskierkę nadziei: „może coś z tego będzie”, to jednak bardzo szybko ona zgasła.
…straszny?
Po majowych Przebojach Lat 90 przypuszczałam, że klimat na kolejnym albumie może ulec ogromnej zmianie. Jest inaczej, ale z pewnością na plus. Wiadomo, ten album posiada też wady, a raczej jedną konkretną, którą jest przebijająca się na pierwszy plan spora melancholijność Karola. Tak, wiem, jesień nadeszła wielkimi krokami i podejrzewam, że każdy mocno odczuł to na własnej skórze, dlatego absolutnie nie winię Kariana za tematykę taką, a nie inną. Wszyscy jesteśmy teraz smutni, żyjąc w odosobnieniu od świata przez panującą obecnie pandemię. Jest to zrozumiałe, dlatego dość przyjemnie słuchało mi się niektórych smętów w zimne wieczory, wracając na chatę i rozmyślając. Jeżeli tak samo lubicie pokontemplować w komunikacji miejskiej o swoim życiu, to ta płyta będzie do tego idealna. W ostrym nadmiarze „Ghostek”, „Nawiedzony” czy „Koszmarny Karolek” mogą stać się jednak lekko męczące, więc radziłabym być rozważnym!
Krótko już podsumowując, zakumplowałam się z tą płytą bardziej niż myślałam na początku. Polubiłam Kariana w tym wydaniu i ma to swój klimat. Szkoda mi jedynie tego, że jesienny sezon dobiegł końca, a premiera krążka przypadła na grudzień. Zbyt długo osłuchać się z nim nie zdążyłam (w końcu na słuchawki powoli wlatuje Wham! ze swoim kultowym przebojem, który wszyscy znamy na pamięć), jednak jestem niemal pewna, że wrócę do tej płyty, gdy tylko ponownie nadejdą kolejne jesienne wieczory. A one akurat zawsze wręcz proszą o włączenie czegoś smutniejszego.