Hydrolodzy zauważyli, że morze zrobiło się ciche — oznacza to jedno, nadchodzi tsunami. Niestety z gigantycznego morskiego grzywacza została nam tylko „F A L A”, która ledwo co podmyła nam kostki. Guzior to artysta, który już na stałe zakorzenił się w świadomości polskiego słuchacza. Tak jak czekamy na Brudne Serca na wigilię, tak dla mnie każdy nowy rok był nadzieją na nowego Guzika. Nastaje jesień i pytanie nasuwa się tylko jedno – „Mati, gdzie jesteś?”. Nic nie hamuje go przed stosowaniem modelu wydawniczego, który znamy między innymi od Quebonafide. Może zniknąć na dwa lata, nie dawać znaku życia — ale jak wleci już z materiałem, to nawet Rewolucja Romantyczna ustąpiła ze szczytów list. Jak tylko przeczytałem na tablicy, że jest nowy Guzior, to serce stanęło mi w gardle. Porzuciłem wszystkie dotychczasowe zajęcia, by jak najszybciej zapoznać się z nowym materiałem. Uderzyła we mnie fala — fala uczucia niedostatku, może i niezadowolenia. W tamtym czasie dalej żyłem dobrą myślą, track nie był wybitny, ale jak mantrę powtarzałem „Mati to przechuj jest nadal”. Przyszła „K U S H K O M A” i zmyła wszystkie moje nadzieje — to nie jest materiał, na który czekałem dwa lata.
Analiza wcześniejszej twórczości Guziora
Guzior, jako jeden z pierwszych w Polsce, zarzucił deskę surfingową na falę Cloud Rapu. Nurt, który już w czasach ylloM przesiąknął amerykański underground, u nas dopiero zaczynał zalewać fundamenty polskiego rapu. Guzik zasłynął jako ten wyluzowany raper, ale nie z domeny braku problemów. Bo problemami tymi emanował, zostawiał je w swojej twórczości, była to dla niego istna ucieczka.
To leczy i wykańcza jak chemioterapia, u mnie jest terapią flow.
YlloM – Guzior
Sam kontrast poruszania różnych trudności życiowych z leniwym flow, które za to znów kontrastowało z punchami, tworzyło obraz naprawdę unikalny. Matiego nazwałbym opozycjonistą do świata, takim zmarnowanym, który, mimo że sił nie ma — to wie, że jest już za daleko, by zawrócić i dalej rzuca punchami. Trzyletni zjazd po Molly się skończył. Guzior wstał w pełni sił i pokazał nam swojego złego bliźniaka. Evil_Twin to płyta, która emanowała moim zdaniem taką dziwną ezoteryką. Co mam przez to na myśli? Podczas odsłuchu czuję się, jakbym był zapraszany w inny świat, do świata Guziora, który w swoim przejaranym łbie poukładał sobie jakieś własne uniwersum. Już po tych dwóch płytach mogłem nazwać się szczerym fanem Guziora. „EEHE” czy „SSJ2” po dziś dzień nawinę z pamięci. Między Pleśnią a „Złym Bliźniakiem” dostaliśmy także Evil_Things. Ta płyta, mimo iż moją ulubioną Guziora nie jest, to trafiła do największego grona odbiorców. Nie możemy odmówić jej ogromnego kasowego sukcesu. Po takich płytach obraz Guziora został strasznie wyprany. Dlaczego? Połączenie nieregularnego wydawnictwa i dobrych materiałów naprawdę zaburzyło percepcję słuchacza. F A L A hype’u jest niesamowita. Wydaje mi się, że mógłby wydać bardzo zły materiał, a wszyscy byliby zadowoleni. Przecież Guzior to wydał, co oznacza, że jest fajne, co nie?
Pleśń
Pleśń już chwilę tu z nami jest. Tu trzeba by zarzucić kolejny żart, że „haha scena została pokryta pleśnią”, ale chyba macie tego dość tak samo, jak ja. Zacznijmy od mojej największej obiekcji do tej płyty: jest nijaka. U Guziora na przestrzeni lat mogliśmy zauważyć progresję w stronę bardziej śpiewanych kawałków. Zaczął kłaść niesamowity nacisk na samą melodykę, harmonię tak, by brzmieniowo wszystko było dopięte: przeciąganie sylab, poruszanie się na różnych oktawach głosem. Tylko to tak, jakbyście mieli do rozdysponowania 20 punktów w grze RPG — Guzior 19 wjebał w melodykę, a jeden w liryke. Guzik na tym albumie rzuca totalnie nijakie zwroty (świetny przykład „Blueberry”), ale refren jest tak catchy, że ów utwór mógłby być tylko nim samym. Schemat na te tracki wygląda tak, że Guzior pisze w kurwę melodyczny refren, a w zwroty generuje losowy tekst za pomocą sztucznej inteligencji.
Świetnie kondycję tej płyty obrazuje kawałek „WTC”. I niech teraz mi ktoś powie: o czym on pierdoli? Nawet jak słuchasz jakiegoś Lil Pumpa, to jesteś świadomy, że gościu się flexuje w swojej wątpliwej jakości tekstach. Case tego kawałka naprawdę spędza mi sen z powiek, bo to brzmi jak losowe wersy, których myślą przewodnią jest: „Ej kurwa, muszę tekst napisać. Dobra rzucam, byleby się rymowało i musi być coś o narkotykach”. ZERO myśli przewodniej. To brzmi jak tekst tłumaczony dwa razy z mandaryńskiego na angielski, a następnie już na polski. Losowe wersy o niczym.
Na temat samej warstwy producenckiej mogę powiedzieć: kurwa, jest w pytę. Aczkolwiek nie jest to sytuacja zero-jedynkowa. Jest konkretnie, jeśli chodzi o podkłady, nie ma co ukrywać — ale z drugiej strony są bardzo specyficzne. Osobiście miałem takie poczucie, że mało jest w nich pola dla Guziora. Nie może się pobawić piórem, czy zaskoczyć nas jakimś ciekawym zabiegiem. Tutaj wszystko dyktują linie melodyczne, które ciągną go za rękę. Nie wiem, czy o tym wiecie, ale przy wyjściu „Fali ”pojawiła się informacja, że ktoś już kiedyś nagrał na tym beacie. Abstrahując od samej jakości tego utworu, to sam refren jest prawie idealnie tak samo nawinięty, jeśli chodzi o rytmikę.
Płyta jest tak niesamowicie nierówna, że stworzenie plejki z wybranymi numerami jest wskazane. Nie potrafię jej włączyć, wczuć się i słuchać. „Trapstar”, który jest, z tego, co widziałem, w wielu środowiskach nazywany „numerem roku” dla mnie jest zmarnowanym beatem, który swoją drogą jest naprawdę wybitny. Miło zaskoczył mnie „Boiler Room” z Kukonem. Nie pałam miłością, ba nawet nie lubię Kukona — ale to połączenie jest świetne i mam nadzieję, że jeszcze coś razem nagrają. Klimat, który powstaje na tym utworze, jest dużo gęstszy niż na reszcie płyty. Czuć, że ten traczek nie powstał z przypadku. Co do gęstości, porozmawiajmy o dymie. Guzior jara, to wiemy wszyscy. Szczególnie po odsłuchaniu tego LP, bo wersów o Joshua Kimmich’u jest tam od groma. Tylko spojrzymy wstecz, taka sytuacja występowała dosłownie na każdej płycie Matiego. Co też ciekawe mimo ogromnej ilości wzmianek o ziole, cloud (rap) jest nadzwyczaj rzadki. I wydaje mi się, że tu też leży jeden z powodów mojego niezadowolenia — nie tego się spodziewałem.
„2018” to wyjątek na tym krążku. To track, którego mogę słuchać na loopie. Guzior jak Lannister spłaca tu dług czekania dwóch lat choć trochę. Czuć pazur, choć wyprany z agresji. Trafią się tu wersy gorsze (tafla lodu andrut), ale zdecydowanie na tej płaszczyźnie i tak wybiją się na tle reszty. Tu czuć ambicję, mamy bogate nawiązania czy gry słowne i tekst nie jest na odpierdol (choć mogłoby być lepiej, ale już nie przesadzajmy). Samo brzmienie przypomina mi Matiego z Evil_Twin. Bragga przystosowana do 2020 roku, propsy.
Ostatni track, którego temat chciałem poruszyć to „SOWA”. Sam nie jest jakkolwiek wybitny, ot typowy Guzior, ale kurwa, to co robi tam Szpaku? Bez przesady. Szpaku z każdym kolejnym trackiem coraz bardziej próbuje udowodnić, że nie potrafi wczuć się w sam klimat featu. Nie wiem, jak po takiej zwrotce można dograć skrzeczenie na tjunie. Podobną sytuację mogliśmy uświadczyć na samym początku grudnia, gdy światło dzienne ujrzał jego feat na reedycji Eisa. Sowa została zamordowana, brutalnie. Zwrota Mateusza brzmieniowo jest po prostu okej, ale feat totalnie zepsuł feeling. To tak, jakbyście grali na pogrzebie po marszu pogrzebowym najnowszą nutę Masno i myśleli, że porwie to publikę.
Podsumowanie
Mnie ta płyta zawiodła, ale nie dziwię się, że niektórym bardzo się to podoba. Ja nie tego się spodziewałem. Czekałem na dobre punche, dobrą lirykę i progress w brzmieniu. Guzik zanurkował w nowy styl, tego odmówić mu nie mogę — ale totalnie wypłowiał w moich oczach. Stracił ten swój błysk czy unikalność. Trochę boli mnie dobór beatów na projekcie. Na temat samej warstwy tekstowej — tu, za przeproszeniem, należy zamknąć gębę. Trudno doszukać się tu wyszukanych nawiązań, one-linerów, które wgniatają w glebę czy jakiejkolwiek głębi. Mamy za to dwa baty jak „WTC”, wodospad z cipki i taflę lodu jak andrut. Chyba najbardziej pamiętnym wersem jest „Uciekam sobie z kadru, bo jestеm nie do zdjęcia”, ale coś poza tym? Album ma swoje momenty, trzeba to przyznać, ale wszystko kręci się wokół refrenów. Dla mnie jest to miałki materiał, do którego nie będę wracał. Też trochę zasmuciło mnie 9 utworów (+ remix „Fali”). Myślałem, że w końcu dostaniemy coś więcej, a nie tylko przystawkę, bo po samym albumie dalej jestem głodny. Gdzieś w głowie dalej wybrzmiewa mi, że Mati to przechuj jest nadal i mam nadzieję, że mi to jeszcze nie raz uświadomi.