Najnowsze wydawnictwo Lordofonu jest kontynuacją drogi na jaką weszli wraz z Plasteliną. Na trwającym zaledwie 30 minut Kole zespół pokazuje dużą wszechstronność, nie sprawiając przy tym wrażenia poszukiwania, a świadomej zabawy formą. I bardzo dobrze, bo Lordofon ma do tego predyspozycje jak mało kto.
Już single zwiastujące Koło zapowiadały, że nie ma mowy o stabilizacji. „Figaro” ze świetnym bitem, linią basową dudniącą po szybach i energią w wokalu stało w całkowitej opozycji do „Openera”. Ten z kolei jest przyjemną radiówką (w dobrym tego słowa znaczeniu) eksponującą umiejętności wokalne Maćka Poredy. Oba te kawałki jednak zdawały się być niczym nowym względem Plasteliny. Mieliśmy na niej przecież podobnie ciężkiego co „Figaro” – „Unabombera”, a „Opener” spokojnie może leżeć obok „2012″ czy „16mm”. Okazuje się jednak, że najlepsze co Koło ma do zaoferowania zostało zostawione do czasu premiery całej płyty.
Lord’n’Roll
Lordofon wraz z Kołem wzniósł się na wyższy poziom i zaskoczył. Zarówno pod względem produkcyjnym, tekstowym jak i pomysłu na swoją twórczość. Bo czy ktoś oczekiwał od chłopaków numeru (nawet tak krótkiego jak „Zoo”) z bitem opartym na klasycznej perkusji, na którym Poreda będzie zarzucał nas gierkami słownymi w zwierzęcej konwencji? Albo, że stanie się on nagle obserwatorem ludzkich zachowań i stworzy smutną refleksje dotyczącą obecnego pokolenia dwudziestolatków, jak na „Głupku”? Absolutnym fenomenem jest mój ulubiony utwór na płycie, czyli „2225″. Pierwszy raz w historii rockowy utwór wykonany przez rapera nie brzmi jak karykatura, czy po prostu średni eksperyment jakich na scenie było wiele. Próby Bedoesa, Deysa, White’a czy Mesa wypadają blado przy „2225″, bo ciężko podsumować ten numer inaczej niż rozpierdol. Świetnie skomponowany utwór, niesamowita rockowa energia, której nie powstydziłoby się wielu wykonawców tego gatunku. Ponadto nośny refren, który z pewnością zrobi ogromną robotę na koncertach i nawet tekst pasujący swoim charakterem do rockowej konwencji. Poprzeczka w kategorii mariażu rapu z rockiem poszybowała bardzo wysoko.
Plastelina Deluxe
Pozostała część płyty, to tak jak w przypadku singli kontynuacja tego co Lordofon pokazał na Plastelinie. Nie oznacza to bynajmniej, że jest nudno. Opisy relacji damsko-męskich w uderzających mocno w pop na nostalgicznym „4:35″ i przede wszystkim na „Kobayashim” stoją na bardzo wysokim poziomie. Klisze jakimi raczy nas Poreda w tym utworze są tak wyraziste, że wręcz można ich dotknąć. Jestem pewien, że każdy kto był kiedyś w związku zobaczy w tym tekście chociaż jedną sytuację ze własnego życia. Ponadto „Kobayashi” to wraz ze wspomnianym „Openerem”, a także ciekawie zahaczającym w refrenie o blues „Houdinim”, utwory z naprawdę hitowym potencjałem. I myślę, że gitarowe brzmienie Jurka to klimaty, w których Lordofon odnajduje się na ten moment najpewniej i najlepiej. Trzeba bowiem wrzucić kamyczek do ogródka Kołu i zaznaczyć, że nie wszystkie pomysły wypaliły tak dobrze.
Po pierwsze spójność
Braggowe „Adios”, pokazuje dobitnie, że Poreda nie jest panczlajnowcem z krwi i kości. Sam numer nadrabia jednak energią, czego nie można powiedzieć niestety o najsłabszym na płycie „Lecie”, które jest… zwyczajnie nudnawe. Jakby wraz z końcówką płyty wyładowywały się obu panom Duracelle. W kwestii lirycznej kuleje też „Grawitacja” przez dość oklepaną historię i „Jutro”, które gdy tylko usłyszałem tytuł spodziewałem się, a po pierwszej linijce byłem pewny, o czym będzie. Niemniej, pomimo niedociągnięć jakie zauważyłem, tych utworów (no może za wyjątkiem „Lata”) słucha mi się przyjemnie, co podkreśla tylko jak dobrą robotę wykonał zajmujący się produkcją Michał Jurek, który utrzymał spójność albumu pomimo jego różnorodności.
Na drodze po mainstream
Lordofon na Kole uniknął błędu jaki pogrążył już wielu, chociażby B.O.K gdy wydawali swój pierwszy legal W Stronę Zmiany. Chęć pokazania pełnego wachlarzu umiejętności w obrębie jednej płyty sprawiła, że była ona swoistym miszmaszem i zwyczajnie męczyła. Koło natomiast jest spójną, ale zarazem bardzo różnorodną płytą, która na bank znajdzie się w mojej topce na koniec roku. Chemia między Poredą i Jurkiem jest mocno wyczuwalna, tak jak pomysł jaki obaj mają na budowanie projektu Lordofon. Cieszy mnie, że chłopaki będąc często porównywanym do wczesnej twórczości Taco czy Maty nie poszli najprostszą drogą w stronę mainstreamu. Zaczęli wytyczać własną. Dużo bardziej krętą, co widać po wyświetleniach „Figaro” i „Openera”. Założę się jednak niczym Wojtek Sokół, o skrzynkę łychy, że droga jaką Lordofon zmierza, w końcu ich do mainstreamu doprowadzi. A jeśli przejadę się na tym zakładzie jak założyciel Prosto na Sitku, to do reszty zwątpię w polskiego słuchacza.