Czy to teza odważna? Być może. Ale 2019 już za nami. Rok który, nie ma co się oszukiwać, był pełen premier niezwykle miałkich, wydanych w pośpiechu, czy po prostu przehajpowanych. Gdzie przerost formy nad treścią gonił przerost treści nad formą, a nad wszystkim unosiła się woń generyczności. Ten projekt jednak jest zupełnym przeciwieństwem tego, co się działo na naszym podwórku. Chociaż od pewnych naleciałości nie był w stanie uciec, pomimo ogromnej staranności, jaką Diset włożył w ten projekt. Jednak ostatecznie “Drive” przeszedł totalnie bez echa, co jest dla mnie, po części, totalnie niezrozumiałe. Z naciskiem na “po części”. Ale o tym wkrótce.
Takiego projektu jeszcze nie było.
Niby na pierwszą myśl przychodzi legendarny “Art Brut” PRO8L3Mu, ale polski synth pop lat osiemdziesiątych to zupełnie inna bajka w porównaniu do tej retro-synthwaveowej purpury, którą raczymy się na tej płycie. Co jest nieco dziwnym fenomenem, ponieważ to “nisza” na którą moda zdążyła przeminąć z dwa albo trzy razy, jak nie więcej – a tutaj przed sobą mamy jeden z pierwszych poważnych take’ów na nią. Chociaż z drugiej strony, polscy raperzy to nie są typy skore do eksperymentów czy zabawy konwencją i wiadomo to nie od dziś. A szkoda, bo takie romansowanie z gatunkami, które znacząco odbiegają od dzisiejszego pojmowania rapu naprawdę ubarwia tą scenę i wychodzi jej to na dobre. Nie mam jednak zamiaru tak jak w poprzednich recenzjach rozkładać tej płyty na czynniki pierwsze, analizować jej wzloty i upadki, przy tym wyciągając mniej czy bardziej trafne wnioski. To płyta koncepcyjna, w której pewne utarte schematy i założenia ciągle wracają i rozliczanie jej z tego kompletnie mija się z celem.
Non stop jesteś w trasie.
Ale na tylnym siedzeniu twojego Skyline’a ciągle celuje do ciebie widmo, zadając pytanie – lepiej nie mieć dokąd jechać, czy nie mieć do czego wracać? Czasami myślisz “o niej”, ale tym razem “ona” jest podmiotem znacznie bardziej złożonym i opisanym z o wiele większą gracją, wbrew temu co można usłyszeć z ust samców alfa w Gucci Beltach. W tle ciągle biją typowe, “eightiesowe” snare’y, a walka o ludzki głos w świecie maszyn to już codzienność. Lecz wbrew pozorom, album nie opowiada historii, nie jest storytellingiem. Jest spójny lirycznie, lecz przy tym zgrabnie nie wchodzi w błędne koło monotematyczności. Nic tu absolutnie nie wybija z rytmu, a patrząc na dzisiejsze, wprawdzie zaniżone standardy, należy na to zwrócić uwagę. Można zauważyć że są tu elementy charakterystyczne, wręcz typowe dla kanonu gatunku – dystopijne wizje, osobiste przemyślenia czy opis tej niezwykłej “rzeczywistości”, zaklętej, w kolorze który wygląda jakby się miała spalić. A to wszystko poprzedza lektor – Maciej Gudowski. Absolutny game changer, dzięki któremu “Drive” nabrał niesamowitego, immersyjnego charakteru. Nie mówiąc o produkcji, która zwala z nóg, o czym świadczą takie ksywki jak SoDrumatic czy Favorit89.
Nie chwalmy dnia przed zachodem.
…a przecież w osiemdziesiątych były takie piękne. Mimo wszystko nie ma albumu idealnego. Niezależnie jak wielkim kultem otoczymy artystę, zawsze znajdzie się outsider, który wyjdzie z założenia, że wszystko jest podważalne. I z takiego założenia wychodzę także ja, jako recenzent. Chociaż wiem, że dla niektórych to może zabrzmieć jak truizm.
Ten album kawałek po kawałku broni się sam, lecz są rzeczy, o które można byłoby się przyczepić. Przede wszystkim wokalnie, ponieważ ciężko nie odczuć wrażenia, że Disetowi, bądź co bądź, brakuje tej naturalnej charyzmy, “tego czegoś”, co wyniosłoby ten album na wyższy poziom ekspresji. Faktem jest, że znajdą się tacy, którym ten obojętny chłód może się podobać, wpasowując się tym samym w konwencję. Kwestia interpretacji i podejścia? Możliwe. Ale ewidentnie jest coś na rzeczy. To po prostu czuć. Z drugiej strony natomiast pojawia się problem z długością płyty, na której pewne kawałki niewiele różnią się od siebie tematyką, a do albumu nie wnoszą niczego nowego. I ostatecznie, zamiast płynąć swoim tempem, czuć lekkie zmęczenie materiałem pod koniec. Te dwa drobne mankamenty zaważyły o tym, że ta płyta ostatecznie nie jest żadnym przełomem, ani albumem generacyjnym dla polskiego podziemia. Lecz mimo wszystko, była to dla mnie jedna z najprzyjemniej spędzonych godzin z polskim rapem w 2019.
Diset wrócił po prawie 7 latach. Teraz “stracił iskrę”. Ale ciągle ma pomysł i przede wszystkim – coś do powiedzenia. Dniem, Drive jest jak podróż po Miami. Nocą, samym klimatem wgniata w fotel i rozpala zmysły.
przynajmniej jeśli jesteś łatwopalny, jak benzyna.